Recenzja Longines Legend Diver Bronze [zdjęcia live, cena]
W raptem 10 lat Longines Legend Diver zdołał wypracować sobie miano kultowego nurka a’la vintage. W najnowszej odsłonie zegarek opakowano w kontrowersyjny brąz – metal, który ma tyle samo zwolenników co przeciwników.
W naszym opublikowanym kilka miesięcy temu rankingu TOP 5 najciekawszych zegarków z kolekcji Heritage Longinesa napisałem, że Legend Diver jest moim numerem 1. Longines pokazał reedycję swojego historycznego nurka przeszło 10 lat temu i choć to spory kawałek czasu, LLD (Longines Legend Diver) nie stracił na uroku, ani trochę. Wierna oryginałowi reedycja pierwotnie opakowana była w stal z czarnym, lakierowanym cyferblatem (swoją drogą, nadal mój ulubiony wariant), wewnętrznym, obrotowym pierścieniem, dwiema koronkami po prawej stronie i nurkiem wygrawerowanym na deklu. Tak jak oryginał z początku szóstej dekady XX wieku, taki współczesny LLD jest duży – ma 42 mm średnicy, a razem z długimi uszami lug-to-lug lekko ponad 50 mm. Mimo to nosi się zaskakująco dobrze (zagięte uszy i niewielka grubość) i tak samo dobrze wygląda. Siłą projektu Legend Divera jest jego prosta elegancja i vintage’owy urok klasycznego Super Compressora.
Oprócz stali LLD na przestrzeni lat pojawił się w jeszcze kilku wariantach: w różowym złocie, z czarną powłoką DLC, w wersji 36 mm na mniejszy nadgarstek, w opcji w stali na bransolecie mesh i wreszcie szczerozłotej wersji Poland Limited Edition, z której jesteśmy szczególnie dumni. Najnowsze wcielenie legendy prezentuje materiał świetnie kojarzący się z morzem, nurkowaniem i podobnymi klimatami – brąz. Ostatnim czasy ten osobliwy metal zyskuje nieco na popularności, choć jego natura jest równie zmienna co pogoda.
W nowym LLD z brązu zrobiona jest praktycznie cała koperta, z wyłączeniem dekla. Ponieważ w tym miejscu zegarek styka się ze skórą, a brąz wchodzi z nią w reakcję, dekiel jest tytanowy, ze standardowym grawerem nurka. Reszta to już czysty stop miedzi z cyną o ciepłym, wpadającym w róż kolorze – mocno przypominającym w odcieniu lekko postarzone różowe złoto. Cała powierzchnia wykończona jest delikatnym satynowaniem, które nadaje metalowi nieco szlachetności. Brązowe są również obie zakręcone koronki, od góry ozdobione wzorem kratki. Z góry tradycyjnie zamontowano wysokie, wypukłe szkiełko z szafiru, wystające na dobre 2 mm ponad powierzchnię wąskiego bezela.
Nigdy nie byłem specjalnym fanem brązu w zegarkach, bo choć na początku wygląda całkiem estetycznie, z czasem potrafi bardzo się zmienić. Brąz w wyniku kontaktu z czynnikami zewnętrznymi (potem, słoną wodą, powietrzem) patynuje, a na jego powierzchni pojawiają się odbarwienia. Zależnie od składu stopu (miedzi jest w nim zawsze między 80 a 90 %) odbarwienia mogą być mniej lub bardziej zauważalne, od lekkiej zmiany koloru po ekstremalne odbarwienia i wżery w metalu. Nie wiem, jaki dokładnie skład ma brąz Longinesa, ale po kilkunastu dniach użytkowania odbarwienia na kopercie są raczej marginalne i równomierne. Z czasem pewnie koperta pociemnieje, ale jest szansa, że patyna doda jej tylko uroku. Tym bardziej, że brąz Longines sparował z chyba najładniejszą tarczą w historii linii.
Tradycyjnie LLD ma czarny, lekko połyskujący cyferblat z beżowymi aplikacjami i niewielką ilością luminowy. Taka kombinacja świetnie działa w zestawieniu z polerowaną stalą, ale ciepły kolor brązu mógłby z czernią tworzyć nieco nudnawy zestaw. Postawiono więc na ciemną zieleń, gradientową, od zielonego środka po czerń na obrotowym pierścieniu. Pozostawiono beżowe indeksy i punkciki z zielonej luminowy, a wskazówki pomalowano na kolor złota. Choć nie jest to czysto zielony cyferblat, a pod pewnymi kątami wygląda nawet na zupełnie czarny, subtelność koloru w połączeniu z barwą brązu robi kapitalne wrażenie. To nie jest tak rasowy diver, jak wersja stalowa, ale pod względem estetyki projekt należy uznać za ciekawszy. No i nie ma daty – a tego fani LLD oczekiwali praktycznie od pojawienia się oryginalnej wersji. Przez pewien czas zegarek dostępny był w opcji z oraz bez datownika, ale ta druga szybko zniknęła z portfolio. Choć sam daty w zegarku używam regularnie, ciężko nie zgodzić się z opiniami, że bez niej tarcza zachowuje więcej spójności i symetrię.
Brązowy Legend Diver jest zdecydowanie bardziej „eleganckim” wydaniem LLD, w zestawie nie ma więc sportowego paska z gumy. Jest za to do wyboru albo jasnozielone NATO, albo pasek z brązowej skóry cielęcej – miękki, dobrze uszyty, z białymi pętelkami i ładnie wykończoną, brązową klamerką.
Z biegiem lat Longines poprawił nieco mechanikę zasilającą LLD. Automatyczny kaliber L888 ma krzemowy, antymagnetyczny włos balansu taktowanego na 3,5 Hz i 64 h rezerwy chodu. To prawie dwa razy więcej, niż kaliber L633 z pierwszych wersji. Dodatkowo zegarek objęty jest 5-letnią gwarancją.
Częściej niż rzadziej zmiana kilku stylistycznych detali zegarka nie czyni z nowej referencji zupełnie nowego produktu w sensie nowego doświadczenia estetycznego. Longinesowi udało się jednak radykalnie odmienić oblicze Legend Divera. W klasycznej stali to rasowy vintage diver, który niemal od razu chce się zapiąć na rękawie nurkowej pianki. W brązie zegarek nabiera kolorytu, elegancji, a nawet klasy. Nie byłem specjalnie przekonany po pierwszych zdjęciach prasowych – choć to pewnie moje „brązowe” uprzedzenie – ale na nadgarstku LLD w brązie zyskuje bardzo. Pytanie, jak bardzo cenicie sobie nienaruszony oryginalny stan Waszego zegarka? I czy jesteście gotowi zapłacić przeszło 3 500 PLN więcej, niż za podstawowy wariant. Longines Legend Diver Bronze kosztuje bowiem 12 640 PLN.
PS. Słowa uznania dla Longinesa także za kampanię marketingową LLD Bronze. John Goldberger – guru zegarków vintage – w drewnianej motorówce, pływający kanałami Wenecji podbija „fun-factor” zegarka o przynajmniej kilka punktów.