
Recenzja Zenith Chronomaster Sport [zdjęcia live, dostępność, cena]
Projektując nowego Chronomastera Zenith sięgnął do korzeni klasycznego, sportowego chronografu. Do kompletu dodał kultowy mechanizm El Primero, w pełni wykorzystujący możliwości taktowanego na 5 Hz balansu.
Zegarkowe premiery zazwyczaj wywołują dwojaki rodzaj emocji. Znakomita większość z nich – a w dobrym roku to pewnie kilkaset (jeśli nie kilka tysięcy) nowości – przechodzi bez większego echa. Nowy kolor tarczy, materiał koperty, czy jakiś inny, estetyczny detal, średnio poruszają zegarkową publiczność, atakowaną regularnie całymi masami „nowych” referencji. Zupełnie inaczej jest, kiedy zegarek jest naprawdę „nowy”, a do tego odpowiednio kontrowersyjny. Musi oczywiście być czymś ciekawym, ale kiedy już spełni to kryterium, „kontrowersyjność” właśnie w dużym stopniu decyduje o sukcesie. Są twórcy, którzy otwarcie przyznają, że produkt nie wzbudzający skrajnych emocji to produkt nieudany. A ten chwalony przez wszystkich to już ogólna porażka, bo znaczy, że nie wzbudza większych emocji. Emocjonalnie więc Zenith wygrał wiele prezentując rok temu model, którego raczej nie spodziewał się nikt. Chronomaster Sport namieszał, a od komentarzy zawrzały social media, co zresztą pewnie nie umknęło Waszej uwadze. Czy jednak zasadnie? I czy to tylko zegarek kontrowersyjny? Temu postanowiliśmy się przyjrzeć z bliska.
Zenith i trochę historii
O historii manufaktury Zenith – a ta jest wyjątkowo bogata – pisaliśmy już wielokrotnie (m.in. TUTAJ), ale na potrzeby niniejszego tekstu istotny jest jej pewien konkretny epizod i bohater. Jest nim oczywiście El Primero, kultowy bez dwóch zdań mechanizm wysokiej częstotliwości ze stoperem, zaprezentowany w 1970 roku. Zenith wziął udział w historycznym wyścigu o skonstruowanie pierwszego chronografu z automatycznym naciągiem i konkurencje postanowił zaskoczyć elementem kluczowym dla precyzyjnego pomiaru czasu – częstotliwością.

El Primero dostał wychwyt z balansem taktowanym na 5 Hz, co w tamtym czasie było absolutną rewolucją (a i dzisiaj wcale nie jest standardem). Z biegiem czasu okazało się, że mechanizm to absolutny hit, który zaczyna mocno doceniać zegarkowa konkurencja. Najlepszy dowód – Rolex, który kupił od Zenitha lekko modyfikowaną wersję El Primero i wsadził ją do koperty zegarka-legendy, Cosmographa Daytona. Fakt ten istotny jest o tyle, że cała gorąca debata na temat Chronomastera Sport oparła się właśnie o Rolexa. Ale zanim o tym, o samy zegarku.
Chronomaster Sport
Nazwa Chronomaster jest w historii Zenitha zapisana niemal tak samo mocno, jak El Primero. Pierwszym modelem, w którym manufaktura zamontowała nowy kaliber, był właśnie Chronomaster, a nazwa ta praktycznie od tego momentu na dobre zagościła w portfolio marki. Chronomaster w wersji Sport to jednakowoż zupełnie nowy projekt, nie oparty o vintage’owe referencje ani nie wskrzeszający żadnego wcześniejszego modelu. Co więcej, to nie tylko nowy zegarek, ale i niestandardowa wersja mechanizmu.

Jak dobrze sugeruje nazwa, nowy czasomierz to Sport z krwi i kości, oczywiście w zegarmistrzowskim rozumieniu tego pojęcia (nie w sensie, że to alternatywa dla G-Shocka). Zrobiony jest ze stali, materiału chyba najbardziej sportowego ze wszystkich, trwałego, wytrzymałego, ładnie się starzejącego i uniwersalnego zarazem. Koperta ma 41 mm średnicy, a razem z dość długimi, prostymi i fazowanymi uszami lug-to-lug mierzy 46,8 mm. Od spodu zamknięta przeszklonym deklem, a od góry płaskim szkłem szafirowym, obudowa ma 13,6 mm grubości – jak na ten rozmiar trochę dużo, ale znośnie. Na papierze wymiary są raczej – ogólnie rzecz ujmując – kompaktowe, lecz na nadgarstku zegarek widać i czuć, co w dużym stopniu zapisać należy na konto masywnej, solidnej konstrukcji całości.



Od góry na stalowej ramie koperty zamocowano nieruchomy bezel z czarnej, wypolerowanej ceramiki, z wygrawerowaną i wypełnioną białym lakierem skalą „1/10th Of A Second”. Po prawej, klasycznie, ulokowano koronkę z przetłoczoną gwiazdą Zenitha oraz dwa przyciski stopera, w formie grzybków. Całość wodoszczelna jest do satysfakcjonujących 100 m i – w testowanej wersji – zestawiona z solidną, stalową bransoletą. Tu Zenith postawił również na klasykę i typ Oyster z rzędami trzyelementowych ogniw, w których dwa mniejsze, skrajne, są satynowane, a środkowe dla kontrastu wypolerowane na błysk. Starannie wykończona (m.in. polerowanymi rantami ogniw), bransoleta zwęża się ku dołowi i zapina na zatrzaskiwanego motylka z zabezpieczającą klapką i 5-stopniwą regulacją (na pin).

Zanim przejdziemy do tarczy zegarka, najpierw kilka słów o mechanizmie, bo w Chronomasterze Sport to clou projektu, wpływające również na wygląd cyferblatu.
El Primero w pełnej krasie
Napisać, że Zenith to El Primero, byłoby okrutnym trywializmem. Manufaktura z Le Locle kojarzy się z tym pokazanym ponad pół wieku temu mechanizmem nierozerwalnie – i to błogosławieństwo, ale zarazem przekleństwo. Czemu przekleństwo? Bo Zenith stał się do pewnego stopnia zakładnikiem własnej legendy. El Primero w ofercie marki, praktycznie niezmienione, produkowane jest po dziś dzień, a to w opinii wielu ogranicza kreatywność marki. Zmiany przyszły stosunkowo niedawno, szczególnie kiedy Zenithem zaopiekował się nie kto inny tylko Jean-Claude Biver. Gentleman, którego w branży często nazywa się królem Midasem zegarkowego marketingu, najpierw stworzył dla marki nową koncepcję pod hasłem „tradycja przyszłości”. Potem na stanowisku CEO obsadził swojego człowieka – młodego Juliena Tornare. Ten z kolei, zgodnie z powierzoną misją, zakasał rękawy i zabrał się ostro do pracy, budując przyszła legendę El Primero.

Zenith rzadko w przeszłości w pełni korzystał z możliwości swojego mechanizmu, a zwłaszcza z jego legendarnej wysokiej częstotliwości. Balans taktowany na 5 Hz (36 000 A/h) oznacza, że każda odmierzana sekunda dzielona jest na 10 części. Mechanizm zdolny jest więc mierzyć czas z dokładnością do 1/10 s – i to właśnie wykorzystano w kalibrze napędzającym zegarek. El Primero 3600 nie ma zatem klasycznego, centralnego sekundnika. Zamiast tego centralna wskazówka wykonuje jeden pełny obrót wokół tarczy w 10 sekund (a dziesiątą cześć sekundy odczytuje się ze skali na bezelu). Poza stoperem, zdolnym zmierzyć czas do 60 minut, mechanizm ma również datę. 311 komponentów werku, z których większość widać doskonale gołym okiem, ozdobiono raczej skromnie (miejscowe satynowania i polerowania), ale technicznie, odpowiednio do charakteru zegarka. Wzrok przykuwa niebieskie koło kolumnowe (dedykowane obsłudze funkcji chronografu) oraz szkieletowany wahnik z wyciętą w centralnej części gwiazdą.

Tarcza
Chronomaster Sport oferowany jest w dwóch opcjach – czarnej albo białej. Niby podobnych – z grubsza – a jednak diametralnie różnych w odbiorze. Czarna jest klasyczna, bardziej formalna… i byłaby moim pierwszy wyborem, gdyby Zenith nie zaskoczył nas egzemplarzem testowym, z białym cyferblatem. Kiedy teraz myślę o tym z perspektywy czasu spędzonego z zegarkiem, uważam białą opcję za ciekawszą, oryginalniejszą a przy tym bardziej czytelną.

Biały, matowy cyferblat zaopatrzony został w 12 nałożonych indeksów godzinowych. Starannie je sfazowano, wypolerowano i od góry pokryto czarną farbą. Na przedniej ścianie indeksów znalazło się nieco luminowy, która trafiła również na dwie proste, również lekko fazowane wskazówki. U góry, na godz. 12, nałożono Zenithową gwiazdkę, na godz. 4:30 zaś swoje miejsce znalazło pochylone okienko datownika. Środek zajmuje emblematyczny motyw chronografów Zenitha – trzy zachodzące na siebie tarczki: licznik 60-sekundowy, licznik 60-minutowy oraz mała sekunda. Wszystkie trzy są ozdobione szlifem ślimakowym, nadającym metalicznego błysku. Tarczki mają następujące barwy: grantową, ciemnoszarą oraz jasnoszarą, z białymi aplikacjami. Dodatkowo te dedykowane komplikacji wyróżnia czerwone wypełnienie wskazówek – przyjemny akcent kolorystyczny, obecny również na grocie centralnej wskazówki sekundowej. Jej przeciwwagą jest jeszcze jedna w kompozycji gwiazdka.

Zdecydowanie klasyczna, ale nie pozbawiona detali tarcza jest czytelna i stylowa zarazem – odpowiednio, na sportowym poziomie. Nic dodać, nic ująć… no może poza nieco zbyteczną informacją o częstotliwości pracy mechanizmu.
Jedno wielkie(?) ALE
Czytając dotychczasową część recenzji Chronomastera Sport pewnie doszliście do wniosku, że to zegarek pozbawiony wad i bardzo mi się podobał. W gruncie rzeczy tak jest, choć do Zenithowej beczki miodu można dolać kilka małych łyżeczek dziegciu…

Zdecydowanie największą kontrowersję po premierze Zenitha Chronomaster Sport wywołało jego podobieństwo do Rolexa Daytony. Nie oszukujmy się – ciężko się go nie dopatrzeć, zwłaszcza przy okazji bezela, stylistyki tarczy, czy ogólnego charakteru. Czy to problem? – Dla mnie żaden. Zegarków podobnych do siebie na rynku wiele i choć Zenith istotnie uderza w te same estetyczne nuty, w gruncie rzeczy to inny zegarek. No i trzeba też pamiętać, że manufaktura ma historyczny związek z Daytoną, więc po części jakieś moralne prawo do takiego wzoru. Tak czy inaczej, mi to podobieństwo nie wadzi i nie traktowałbym Chronomastera Sport jako alternatywy dla Daytony – przynajmniej nie w sensie jej zamiennika… tym bardziej, że w kilku aspektach to czasomierz ciekawszy. I jednak wyraźnie tańszy, bo egzemplarz na bransolecie kosztuje 10 700 EUR (~50 250 PLN), o dobre 3 350 EUR mniej, niż Rolex. Nie wspominając o dostępności, choć akurat ten model Zenitha jest zegarkiem mocno poszukiwanym na rynku.



Istotniejsze niż porównanie z konkurencją jest to, jaki to de facto zegarek i co udało się Zenithowi zbudować. W moich oczach oraz ocenie mojego nadgarstka więcej niż udany. Sportowy chronograf ma swoje konkretne kanony i w nie Zenith wpisał się znakomicie. Kompaktowe rozmiary, odpowiednia masywność, dobry „feeling”, klasowe wykonanie i ładny, klasyczny design chronografu łączą się w jeden spójny projekt. Do tego dochodzi mechaniczna wisienka na torcie, czyli El Primero w unikatowym wydaniu. Patrzenie na nadzwyczajnie szybko poruszającą się wskazówkę sprawia nieodpartą przyjemność, choć zupełnie szczerze ja dla tej komplikacji zastosowania w codziennym życiu nie znalazłem. Znalazłem za to całą masę przyjemności z noszenia sportowego, emblematycznego chronografu, dokładnie w takim typie, jak lubię. Niech żyje El Primero!
