Recenzja Omega Speedmaster Professional „Moonwatch” [zdjęcia live, video, cena]
Najbardziej kultowy zegarek, wzorcowy chronograf, ikona zegarmistrzostwa – wszystkie te określenia można spokojnie przypisać do modelu, który lecąc w kosmos zapisał się na kartach nie tylko zegarkowej historii. Oto nasz test księżycowej Omegi.
„We choose to go to the moon”
„We choose to go to the moon” („Postanowiliśmy wybrać się na Księżyc”) to chyba najbardziej pamiętne słowa z wystąpienia na Uniwersytecie Rice (12 września 1962), w którym prezydent John-Fitzgerald Kennedy zapowiedział amerykański podbój kosmosu. Choć 60 lat wstecz dziś wydaje się niemal prehistorią, czas ten był jednym z bardziej dynamicznych okresów rozwoju naszej cywilizacji. Środek zimnej wojny między zachodem a wschodem, przy całym jej negatywnym wymiarze, okazał się być świetną „okazją” do robienia rzeczy wielkich, których ogrom i złożoność zdawały się przerastać ówczesne możliwości. Kosmos fascynował człowieka od kiedy tylko pierwszy raz spojrzał w niebo, a marzenia o jego eksploracji spędzały sen z powiek największym mocarstwom. Prym w tym wyścigu wiodły rzecz jasna dwa z nich – USA i Rosja. Obaj giganci dysponowali środkami, które w teorii umożliwiały podjęcie próby wysłania człowieka najpierw w przestrzeń kosmiczną, a potem na Księżyc. To właśnie nasz naturalny satelita fascynował najbardziej, a data pierwszego lądowania na jego powierzchni – 20 lipca 1969 – na stałe wpisała się w karty historii. O całej reszcie można by pisać bez końca, ale ponieważ CH24.PL jest portalem zegarkowym, przeskoczmy od razu do tego wymiaru kosmicznych misji.
W drodze na Księżyc
Omegę Speedmaster testowaliśmy już i opisywaliśmy ze szczegółami wielokrotnie (teksty znajdziecie TUTAJ), niemniej jednak pokrótce warto przypomnieć rys historyczny związku szwajcarskiej marki zegarkowej i Amerykańskiej Agencji Kosmicznej. Przygotowując się do pierwszego, załogowego lotu na księżyc NASA (National Aeronautics and Space Administration) musiała zająć się całą masą mniejszych i większych detali, w tym również wyborem mechanicznego zegarka, który mógłby wziąć udział w misji. Nikt jeszcze wtedy nie przewidywał, jak ważny będzie to wybór. Historia mówi, że NASA na początku wybrała, zupełnie anonimowo, kilka zegarków, które łączył wymóg „mechaniczności” i posiadania komplikacji chronografu. Zegarki te zostały poddane szeregowi prób i testów, a finalny wybór padł na model, który pierwotnie powstał z myślą o… wyścigach samochodowych.
Pierwsza Omega Speedmaster (Ref. CK 2915) pojawiła się na świecie w roku 1957, ale wersja z widniejącym na tarczy napisem „Professional” to dopiero rok 1964. Na rękaw skafandra kosmonauty zegarek pierwszy raz trafił 23 marca 1965 roku, przy okazji misji Gemini III, a na przydomek „Moonwatch” zapracował 4 lata później. Misja Apollo 11 wylądowała na powierzchni Księżyca 20 lipca, a w Speedmastery wyposażeni byli wszyscy trzej członkowie załogi: Neil Armstrong, Edwin „Buzz” Aldrin Jr. i Michael Collins. Chociaż to Armstrong pierwszy wyszedł po drabince z księżycowego lądownika i wypowiedział słynne zdanie „That’s one small step for men, one giant leap for mankind” („To jeden mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości”), Speedmasterowi sławy przysporzył Aldrin.
Armstrong swój zegarek zostawił w lądowniku, więc dopiero ten na ramieniu Aldrina zaliczył premierowy, księżycowy spacer. Znacznie bardziej dramatyczny wymiar ma historia Apollo 13. Trzecia z kolei misja Apollo wystartowała 11 kwietnia 1970 roku z Florydy, ale z powodu eksplozji zbiornika z tlenem i idących za tym awarii elektroniki szybko zamieniła się w walkę o życie. Z pomocą przyszedł – tak tak – Speedmaster, który wobec niefunkcjonujących przyrządów pokładowych pozwolił załodze zmierzyć odpowiednie odcinki czasu, konieczne do prawidłowego wejścia w atmosferę ziemską. O całej historii świetnie opowiada wyreżyserowany przez Rona Howarda film z Tomem Hanksem, Billem Paxtonem i Kevinem Baconem w rolach głównych.
Od ostatniej księżycowej misji Apollo (z numerem 17) minęło już przeszło 40 lat i na razie nie zanosi się, by coś w tej kwestii miało się zmienić. Jajogłowi z NASA swoją całą uwagę skierowali ku Marsowi, a poza utrzymywaniem międzynarodowych stacji kosmicznych nad naszymi głowami dzisiaj nie dzieje się prawie nic. Jedno jest jednak pewne – jeśli człowiek znowu poleci na Księżyc, na jego ręku, skafandrze tudzież innej części kosmicznej garderoby znajdzie się Omega Speedmaster Professional. „Flight-qualified by NASA for all manned space missions”, które na deklu Speedmastera pojawiło się w roku 1970, nadal obowiązuje, a sam zegarek nie zmienił się prawie w ogóle. Długo przymierzaliśmy się do testu tego „prawdziwego”, jedynego właściwego Speedmastera – i choć w kosmosie najbliżej byłem przy okazji kinowego seansu „Grawitacji”, to i na ziemi obcowanie z zegarkiem okazało się całkiem przyjemnym doświadczeniem.
Detale
Od daty swojej premiery (1957) Omega Speedmaster praktycznie, zachowując pewną perspektywę, nie uległ estetycznym (ani mechanicznym, ale o tym później) zmianom. Wiele detali widocznych w obecnie produkowanych wersjach dochodziło i ewoluowało na przestrzeni lat i kolejnych referencji, lecz ogólny design trwa wiernie, będąc zresztą jednym z powodów sukcesu zegarka.
Jak już wspomniałem, oryginalny projekt Omegi zakładał, że Speedmaster (w wolnym tłumaczeniu „mistrz prędkości”) będzie służył motoryzacji. Dwa dowody na potwierdzenie tej tezy to użyta komplikacja i aluminiowa, czarna wkładka bezela ze skalą tachymetru. Skala ta pozwala (w połączeniu ze wskazówką sekundową stopera) zmierzyć prędkość na odcinku jednego kilometra przebytej drogi. W kosmosie średnio się sprawdzi, ale to, że historia wyznaczyła zegarkowi inna drogę już wiemy.
Stalowa koperta Speedmastera Pro ma 42mm średnicy i, razem z mocno wypukłym frontowym szkłem, 14.3mm grubości (plus WR 50m). Zgodnie z pierwowzorem, w wersji którą testowałem (Ref. 311.30.42.30.01.005) szkło to tak naprawdę nie szkło, a syntetyczny hesalit. W przeciwieństwie do używanego obecnie szafiru hesalit jest wyraźnie bardziej matowy, lekki i nie popęka na kawałeczki przy ewentualnym uderzeniu. Jego minus to dość wysoka podatność na zarysowanie, choć mi przez 2 tygodnie codziennego noszenia nie udało się zrobić nawet mikro-ryski. Fani dodatkowo podkreślają, że po pierwsze hesalit był w oryginalnym Moonwatchu, a po drugie daje on zupełnie inny efekt wizualny niż szafir. Choć ciężko mi słowami napisać jak to wygląda, istotnie daje się zauważyć różnicę. Warto też wspomnieć, że dokładnie w centralnym punkcie szkła laserowo naniesione jest logo Omegi – Ω – drobny detal, świadczący o autentyczności danego egzemplarza.
Całą stalową część koperty razem z długimi, płynnie wychodzącymi z jej boków uszami wykończono starannie polerowanymi i satynowanymi powierzchniami. Umieszczona po prawej stronie koronka (niezakręcana, z logo) i dwa przyciski chronografu są wypolerowane i wpuszczone nieco w bok koperty. Od spodu w całość wkręcony jest stalowy dekiel. Jego centralną część zdobi medalion z konikiem morskim i nazwą kolekcji, zaś szczotkowaną część dwa wygrawerowane i wypełnione na czarno napisy: „FLIGHT_QUALIFIED…” oraz „THE FIRST WATCH WORN ON THE MOON”.
Tarcza Speedmastera to, wizualnie patrząc, bez wątpienia jego najlepiej rozpoznawalny element. Każdy średnio zorientowany w temacie powinien rozpoznać ten design z „zamkniętymi oczami”. Matowa, chropowata, czarna powierzchnia z lekko uniesioną zewnętrzną krawędzią i trzy wcięte i wpuszczone lekko małe tarcze w układzie godz. 3,6,9.
Podziałka minutowa plus indeksy godzinowe, indeksy totalizatorów i nazwa modelu są białe – idealnie kontrastują z tłem. Indeksy są „namalowane” luminową, która znalazła się także na dwóch smukłych, białych wskazówkach i grocie stoperowego sekundnika. Z trzech liczników odczytamy kolejno: 30 minut stopera, 12 godzin stopera i małą sekundę. I na tym koniec – cyferblatu nie „zdobią” żadne niepotrzebne dodatki i bajery, ba… nie ma nawet datownika. Kompozycja jest spójna, przemyślana, symetryczna i idealnie czytelna. Czerń i biel gra ze sobą perfekcyjnie jak w rasowym pilocie – a jak wiecie, to zegarki, w których czytelność stoi na pierwszym miejscu.
Kaliber
Speedmasterowi puryści równie mocno co design cenią sobie oryginalną wersję mechaniki siedzącej w kopercie zegarka – czytaj manualny naciąg. Pamiętać trzeba, że kiedy pierwsze werki do Speedmasterów zjeżdżały z taśm produkcyjnych, automatyczne chrono było jeszcze kwestią przyszłości. Manualny naciąg ma swoje plusy użytkowe, nie wspominając o tym, że z automatycznie nakręcanego mechanizmu niewiele byłoby użytku w stanie nieważkości. Pierwszego Speedmastera napędzał kaliber 321 z 2.5 Hercowym (18.000 A/h), dużym balansem i kołem kolumnowym. Następcami były kalibry 861, 863, 866 plus jeszcze kilka innych wariantów. W produkowanym obecnie w Biel/Bien „Moonwatchu” pracuje werk o numerze 1861. I podobnie jak zewnętrzny design, tak i ogólna charakterystyka mechanizmu nie uległy większym zmianom.
Kaliber 1861, zamknięty pod opisanym już pełnym deklem, ma 48-godzinną rezerwę chodu, taktowany na 3Hz balans i chronograf (już bez koła kolumnowego, co objawia się widocznie lekkim skokiem wskazówki sekundowej, kiedy startujemy stoper). Cała konstrukcja pracuje na 18 rubinowych łożyskach, ma 27mm średnicy i 6.87mm wysokości. Mostki pokryto rodowaniem, a niektóre grawery wypełniono złota farbą. Najistotniejszy jednak jest jeden niepodważalny fakt – to sprawdzony, niezawodny, łatwo serwisowalny, funkcjonalny i precyzyjny mechanizm. Jego konstrukcja na bazie projektu Lemanii (należącej obecnie do marki Breguet, tak więc do grupy Swatch) spełniła doskonale oczekiwania, jakie można mieć wobec tego typu mechanizmu. Napisałbym co prawda, że wolę automatyczny naciąg i datę, ale – że taka wersja jest dostępna (testowaliśmy TUTAJ) – w klasycznym Moonwatchu można się bez nich spokojnie obejść. Tym bardziej, że werk w jakimś stopniu stanowi o uroku tego zegarka, a i dla purystów manualne nakręcanie mechanizmu to czynność, a raczej przyjemność niemal duchowa.
Werdykt
Omega Speedmaster Professional „Moonatch” to zegarek, który zna każdy choćby względnie zainteresowany mechanicznymi zegarkami, a i wielu ma lub miało go w swojej kolekcji. Oczywiście duża to zasługa całej „księżycowej” otoczki, bez której Speedy byłby być może kolejnym ładnie zrobionym i zaprojektowanym chronografem. Omega poleciała jednak w kosmos nie z własnej woli, a że przy tym zapewniła sobie PR-owy sukces na wieki wieków, to już inna sprawa. Zegarek mechaniczny, moim zdaniem, kupujemy jako zbiór różnych wartości.
“Poza faktem, że to prawdopodobnie najlepiej rozpoznawalny zegarek na świecie (za sprawą całej „księżycowej” historii) każdy kto go kupił – czy było to 40 lat temu czy wczoraj – zrobił to zapewne z pobudek mocno personalnych. Moonwatch przemawia do wyobraźni, w każdym swoim wydaniu. Czy ktoś odkładał na egzemplarz latami czy normalnie kolekcjonuje raczej Patki i Lange, wszyscy mają dla Speedmastera ogromny respekt. Coś podobnego można powiedzieć o jedynie kilku zegarkach, zazwyczaj z zupełnie innej półki cenowej.” – tak o Speedmasterze mówi Robert-Jan Broer, jeden z autorytetów i prawdziwych pasjonatów (żeby nie powiedzieć świrów) „Speediego”, autor bloga Fratellowatches.com, i w sumie słowa te wystarczyłyby idealnie z podsumowanie oceny zegarka. Poza opisanymi i możliwymi do wymiernego ujęcia detalami jak koherentny design, czytelność, proporcje i mechanizm, zegarek mechaniczny to emocje. Nie chciałbym kolejny raz przytaczać banalnej teorii o tym, jak to nie potrzebujemy zegarka na ręku, skoro ten w naszym smartfonie pokaże czas z dużo większą dokładnością. Nie chciałbym bo to i po części prawda i dlatego, że kompletnie nie o to chodzi. Każdy rozsądny człowiek, który rozumnie wydaje pewną kwotę pieniędzy na mechaniczny czasomierz, szuka w nim czegoś daleko więcej niż prosty przyrząd do odmierzania czasu. Bez znaczenia czy będzie to design, mechanika czy historyczne tło, wszystko sprowadza się do emocji, jakie ten konkretny model w nas budzi i przekonuje do wyciągnięcia portfela. W wersji Ref. 311.30.42.30.01.005 będzie to koszt 18.100PLN, łącznie z iście imponującym boxem.
Pudło dołączone do zegarka ma gabaryty małego telewizora, waży dobre 2,5kg i w swoim wnętrzu zawiera, poza zegarkiem, całą gamę dodatków. Do oczywistego zestawu książeczek, instrukcji i gwarancji oraz mini-albumu dołączono lupkę (z odwzorowanym bezelem zegarka), stalowy medal z dekla w wersji XXL oraz dwa paski i narzędzie do ich zmiany. Jeden to standardowe, czarne NATO, drugi to pasek Velcro na wzór tych, których kosmonauci używali by zapiąć zegarek na rękawie skafandra. Pudło można sobie kupić także osobno, za jedyne 600CHF (~2.300PLN) i pewnie wielu Speedmasterowych fanatyków zdecyduje się na taką ekstrawagancję. A sam czasomierz – jak to mawiają Amerykanie – „must have”. Powinien się znaleźć w każdej kompletnej zegarkowej kolekcji, bo czy podobają Ci się jego poszczególne elementy czy nie, to kawałek zegarmistrzowskiej historii.
Gdyby jednak ta, oryginalna wersja nie do końca wam pasowała, Speedmasterów jest cała armia na czele z moim ulubionym Dark Side of the Moon, przetestowanym już TUTAJ.
Na (+)
– ikona i ponadczasowość
– kawał historii
– idealne gabaryty
– spójny, prosty, funkcjonalny design
– tradycyjny mechanizm dla konesera
Na (-)
– przeciętnie komfortowa bransoleta i zapięcie
– manualny werk wymaga przyzwyczajenia
Omega Speedmaster Professional Moonwatch
Ref: 311.30.42.30.01.005
Mechanizm: 1861, manualny, 48h rezerwy chodu, 18.000 A/h, chronograf
Tarcza: czarna, z białymi aplikacjami, białe wskazówki z luminową
Koperta: 42x13mm, stal, hesalitowe szkło, stalowy dekiel
Wodoszczelność: 50m
Pasek: stalowa bransoleta, zapięcie na zatrzask z zabezpieczeniem
Limitacja: —
Cena: 18.100PLN
Zegarek do testów dostarczyła Omega.