Dzieje zegarmistrzostwa Jak odradzały się mechaniczne zegarki (część 2)
Zdarzył się cud: ludzie odkryli, że zegarków kwarcowych nie warto kolekcjonować, bo są tanie i prawie nikt ich nie naprawia. Niektórych, do refleksji skłoniły rosnące ceny zegarków mechanicznych na aukcjach. Zaczęto coraz częściej mówić i pisać na ten temat.
Poniższy tekst stanowi kontynuację artykułu: Dzieje zegarmistrzostwa: Jak odradzały się mechaniczne zegarki (część 1).
Cel: mechanika
Oprócz wspomnianych wcześniej osób, w powrót zegarków mechanicznych wierzyło jeszcze kilku maniaków. Był wśród nich Jean-Claude Biver, który swoją zawodową karierę zaczynał w firmie Audemars Piguet (jako szef sprzedaży), a później pracował dla marki Omega. Tam, w jednym z magazynów, odkrył dokumenty, które zostały po nieistniejącej już firmie Blancpain SA. Przeglądając je zauważył, że nazwa Blancpain pojawiała się tylko w połączeniu z zegarkami mechanicznymi i postanowił to wykorzystać.
W styczniu 1983 r., Biver wraz z przyjacielem Jacquesem Piguetem, właścicielem firmy Frédéric Piguet produkującej mechanizmy, odkupili po korzystnej cenie (ok. 20 000 CHF) markę Blancpain. Biver grał sprytnie i dalekowzrocznie – jego intuicja podpowiadała mu, że nadejdzie jeszcze czas skomplikowanych zegarków mechanicznych. Zabrał się więc do dzieła i przeniósł nową-starą firmę Blancpain SA z Villeret do Le Brassus w Dolinie Joux, bastionu tradycyjnego zegarmistrzostwa. Tam obaj z Piguetem zaczynali od zera, bo w miejscu, które wybrał Biver nie było żadnej fabryki, lecz zwykła chłopska zagroda. Do zaadoptowanego budynku wstawiono więc specjalne stoły, przy których miało pracować ponad dwudziestu zegarmistrzów. A kiedy wszystko było gotowe, powoli ruszył proces produkcyjny. Mechanizmy do składanych tu zegarków pochodziły z mieszczącej się po sąsiedzku firmie Frédéric Piguet, do której należała część udziałów w Blancpain. Frédéric Piguet dostarczał surowe lub kompletne mechanizmy, które w zależności od modelu były szkieletowane i/lub wyposażane w komplikacje. Każdy zegarek był składany przez jednego zegarmistrza od A do Z, a w firmie obowiązywała zasada: produkujemy wyłącznie zegarki mechaniczne z prostymi, okrągłymi kopertami (jedyną ozdobą zegarków Blancpain był delikatnie zaznaczony, podwójny pierścień).
Biver wymyślił też zgrabne hasło reklamowe: „Od 1735 r. w Blancpain nie ma kwarcowych zegarków. I nigdy nie będzie.”. Hasło chwyciło, co było dowodem na na odrodzenie się zegarków mechanicznych. A kiedy zrewitalizowana marka odniosła sukces, w 1992 r. Biver sprzedał ją razem z firmą Frédéric Piguet grupie SMH (później przekształconej w Swatch Group, do której Blancpain należy do dzisiaj). Biver zrobił na tym niezły interes, ponieważ wartość transakcji tysiąckrotnie przewyższała kwotę zakupu firmy Blancpain. Dlaczego SMH chciała odkupić markę, której pozbyła się kilka lat wcześniej? W 1992 r. to był już inny świat – stale rósł popyt na zegarki mechaniczne i w tej sytuacji SMH potrzebowała jeszcze jednej, uznanej marki z wyższej półki (miała wtedy tylko Omegę). A Blancpain była idealną kandydatką.
Z Azji do Szwajcarii
Wiadomo, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, dlatego wpływ na zwiększającą się popularność zegarków mechanicznych miał splot wielu wydarzeń z początku lat 80. XX w. Ważną rolę w tej historii odegrał też Rolf Schnyder (1935-2011), człowiek, który swoim życiorysem mógłby obdzielić kilka osób (m.in. pracował dla Diethelm, największego domu handlowego w Tajlandii, gdzie pod koniec lat 50. XX w. zarządzał działem zegarków handlującym takimi markami, jak: Oris, Longines i Ebel).
Na początku lat 70. XX w. Schnyder miał w Azji własne firmy produkujące różne części do zegarków. Jedną z nich była Precima Sdn. Bdh. wytwarzająca w Kuala Lumpur tarcze, sprężyny włosowe dla firmy Nivarox oraz szafirowe szkła dla Comadura (obecnie Nivarox i Comadur należą do Swatch Group). I druga, z siedzibą w Manili – produkująca koperty. Schnyder krążył więc służbowo między Azją, a swoim biurem w Szwajcarii, które mieściło się w Biel, w budynku należącym do kartelu ASUAG (dzisiaj jest tam główna siedziba Swatch Group). Podczas jednej z wizyt w Biel, w 1978 r., w firmowym bufecie przypadkowo spotkał Pierre’a Renggli’ego, ówczesnego dyrektora generalnego ASUAG-u. Renggli powiedział mu, że ETA zatrudniła nowego menedżera (Ernsta Thomke), który chciałby dowiedzieć się czegoś więcej na temat produkcji części na Dalekim Wschodzie i zamierza wpaść do biura Schnydera. Po jakimś czasie, u Schnydera zjawił się facet w swetrze z golfem i marynarce. Zanim zdążył dojść do głosu, Schnyder odprawił go do sekretariatu, ponieważ wziął go za jednego z kandydatów do pracy. Tym facetem był Ernst Thomke, z którym mimo trudnych początków Schnyder później się zaprzyjaźnił (Thomke doradzał mu m.in. w sprawach związanych z uruchomieniem produkcji zegarków).
A jak doszło do zakupu firmy Ulysse Nardin? Niektórzy twierdzą, że naszym życiem rządzi przypadek. Trudno powiedzieć, czy ta zasada odnosiła się do Rolfa Schnydera. W 1983 r., Schnyder jak co roku przyleciał na narty do St. Moritz i w czasie luźnych, towarzyskich rozmów dowiedział się, że na sprzedaż jest firma Ulysse Nardin. Na stoku spotkał też przyjaciela, Balthasara Meiera, właściciela znanej, szwajcarskiej fabryki rajstop Fogal, z którym natychmiast podzielił się tą informacją. W przerwach między zjazdami, obaj zaczęli rozważać wszystkie za i przeciw. Jeszcze w tym samym roku Schnyder kupił firmę Ulysse Nardin. Mniejszościowymi udziałowcami zostali wspomniany Balthasar Meier i znany, szwajcarski muzyk Dieter Meier (współtwórca zespołu Yello). Po zakupie okazało się jednak, że firma była w bardzo złej kondycji – po dawnym przedsiębiorstwie została jedynie ładna nazwa, dwóch pracowników i magazyn (nawet nieźle zaopatrzony w części zamienne do chronometrów morskich).
Nowi właściciele wiedzieli, że do wypromowania marki Ulysse Nardin będą potrzebować zegarka, jakiego dotąd nikt nie wymyślił. W poszukiwaniu inspiracji i pomysłów, Schnyder odwiedzał różne miejsca, m.in. warsztat Jörga Spöringa, znanego zegarmistrza z Lucerny. Tam zobaczył wspaniałe astrolabium – astronomiczny zegar z wahadłem, nad którym pracował wyjątkowy uczeń Spöringa. Uczeń ten nazywał się Ludwig Oechslin i przygotowywał się wtedy do rozprawy doktorskiej, a zegarmistrzostwem zajmował się jedynie hobbistycznie. Schnyder umówił się więc na spotkanie z Oechslinem i spytał go wprost, czy ten nie skonstruowałby astronomicznego zegarka na rękę. Oechslin miał wprawdzie wątpliwości, czy tak małe astrolabium kogokolwiek zainteresuje, ale zgodził się i wkrótce stworzył dwa prototypy. Jednym z nich Schnyder natychmiast pochwalił się swojemu przyjacielowi, Ernstowi Thomke. Thomke był pod wielkim wrażeniem i zasugerował, aby produkcją mechanizmu zajęła się ETA. Schnyderowi pomysł się spodobał i niebawem do dzieła zabrał się Bruno Erni, najlepszy konstruktor z tej firmy. Erni wymyślił dosyć płaski, modułowy mechanizm, który powstał na bazie kalibru ETA 2892-A2 i świetnie nadawał się jako napęd nowego zegarka. Tempo prac było ekspresowe – premiera modelu Astrolabium Galileo Galilei odbyła się w 1985 r. i od razu okrzyknięto go sensacją roku oraz najbardziej niekonwencjonalnym zegarkiem, jaki dotychczas powstał. To miniaturowe astrolabium wskazywało czas lokalny i słoneczny, ruch i zaćmienie Słońca oraz Księżyca, a także układ niektórych gwiazd stałych. Astrolabium Galileo Galilei było pierwszym zegarkiem ze słynnej trylogii, która już na zawsze będzie kojarzyć się z marką Ulysse Nardin (po nim Ludwig Oechslin skonstruował Planetarium Copernicus w 1988 r. i Tellurium Johannes Kepler w 1992 r.).
Niezależni zegarmistrze i powrót El Primero
W połowie lat 80. XX w. wiele się działo (o czym pisałam wcześniej) i każde z tych wydarzeń w jakimś stopniu przyczyniło się do odrodzenia się zegarków mechanicznych. O tym, że szwajcarskie zegarki cieszyły się coraz większym wzięciem świadczyły m.in. statystyki prowadzone przez Zrzeszenie Szwajcarskich Producentów Zegarków (FHS). Oprócz corocznych raportów dotyczących eksportu, FHS zaczęło publikować też dane dotyczące rosnącej liczby podróbek. W 1984 r. FHS informowało, że w Hongkongu złapano 118 fałszerzy i zarekwirowano ok. 190 000 zegarków i mechanizmów, a skonfiskowane kopie przypominały swoim wyglądem zegarki 65 europejskich, głównie szwajcarskich marek. O tym, że podróbki zaczynały być problemem świadczył też oryginalny wystrój stoiska firmy Cartier na targach w Bazylei w 1985 r. (wspomina o tym Gisbert L. Brunner, autor kilku książek o zegarkach): na środku znajdowało się duże zdjęcie, na którym był widoczny walec niszczący podróbki zegarków marki Cartier. To przemawiało do wyobraźni i jednocześnie informowało wszystkich o coraz groźniejszym zjawisku.
W 1985 r., czyli tym samym roku, kiedy zadebiutowały skomplikowane zegarki Astrolabium Galileo Galilei i Da Vinci Perpetual Calendar, w Zurychu powstała Akademia Niezależnych Twórców Zegarmistrzostwa (Académie Horlogère des Créateurs Indépendants – AHCI). Co ciekawe, na pomysł założenia AHCI wpadli nie Szwajcarzy, lecz Włoch Vincent Calabrese i Duńczyk Svend Andersen. Dzisiaj do organizacji należy kilkadziesiąt osób i kryteria przyjęcia są dosyć restrykcyjne (m.in. skonstruowanie własnego mechanizmu), lecz w połowie lat 80. XX w. nie było wielu niezależnych zegarmistrzów, więc aby zostać członkiem AHCI wystarczyło wymyślić oryginalną komplikację. Do AHCI szybko zaczęli przyłączać się kolejni zegarmistrze i już w 1987 r. organizacja urządziła specjalną wystawę zorganizowaną na targach w Bazylei, na której swoje, oczywiście mechaniczne, zegarki pokazali: Svend Andersen, Vincent Calabrese, Christophe Claret, George Daniels, Bernhard Lederer, Franck Muller, Giovanni Pozzi, Dominique Renaud, J. K. Snétivy, Gerhard Weigmann i Peter Wibmer.
O tym, że czasy były jeszcze dosyć trudne, świadczyła m.in. nieobecność w Bazylei marek należących do Grupy SMH (Omega, Longines, Tissot i Rado). W drugiej połowie lat 80. XX w. w SMH nadal działał restrykcyjny program oszczędnościowy, a Nicolas G. Hayek nie widział sensu uczestnictwa w targach żadnej z nadzorowanych przez niego marek. Proces powrotu do normalności potrwał jeszcze kilka lat. W tym czasie niektórzy producenci wczuli się już w klimat sprzyjający zegarkom mechanicznym, a w ich kolekcjach zaczęły pojawiać się pojedyncze, skomplikowane czasomierze. W 1983 r. Girard-Perregaux pokazał nową wersję swojego kieszonkowego tourbillona z trzema złotymi mostkami, Piaget zaskoczył wszystkich najbardziej płaskim na świecie zegarkiem z mechanizmem z automatycznym naciągiem (2,08 mm), a rodzinna firma Chopard pochwaliła się modelem Luna d’Oro z wiecznym kalendarzem i datownikiem obsługiwanym za pomocą wskazówki (zegarek powstał we współpracy ze Svendem Andersenem). Po dziewięciu latach niebytu „odkurzony” został też mechanizm El Primero firmy Zenith. Sygnał do jego odtworzenia przyszedł z zewnątrz, a dokładnie od jednego z szefów znanego producenta zegarków, firmy Ebel. Pierre-Alain Blum chciał zaskoczyć wszystkich mechanicznym modelem ze stoperem. Przypomniał sobie o mechanizmie El Primero, który jego zdaniem idealnie nadawał się do wykorzystania w nowym zegarku. Zapytał więc w firmie Zenith, ale oficjalnie mechanizm nie istniał (w 1975 r. byłe kierownictwo kazało pracownikom go zniszczyć). Wtedy kierownik produkcji, Charles Vermont przyznał się, że nie wykonał polecenia służbowego i w 1975 r. ukrył plany konstrukcyjne, mechanizmy oraz narzędzia potrzebne do ich produkcji. Dzięki temu udało się odtworzyć produkcję słynnego mechanizmu, a firma Ebel pokazała w Bazylei w 1984 r. zegarek ze stoperem napędzany mechanizmem El Primero. Model 1911 Chronograph zagrał nawet w filmie. W popularnym serialu „Miami Vice”, Sonny Crockett (Don Johnson), jeden z głównych bohaterów nosił złotą wersję tego zegarka.
W branży, sławę zdobył też mechanizm El Primero, który po premierze zegarka 1911 Chronograph stał się gorącym towarem. Do firmy Zenith zaczęły spływać zamówienia od innych producentów zegarków. Wśród nich był Rolex, któremu Zenith przez wiele lat (od 1988 do 2000 r.) dostarczał ten mechanizm do słynnego zegarka Oyster Perpetual Cosmograph Daytona.
Cudowne odrodzenie
Wraz z powracającą modą na zegarki mechaniczne bardzo popularne stały się chronografy. Na Daytonę w stalowej kopercie dystrybutorzy organizowali zapisy i niektórzy klienci musieli czekać nawet 3 lata. Daytona była chyba jedynym zegarkiem, którego cena w szarej strefie dwukrotnie przewyższała cenę detaliczną.
1989 r. był rokiem niespotykanego dotychczas popytu na zegarki mechaniczne, a największym problemem szwajcarskich producentów okazywał się brak wystarczającej ilości mechanizmów. Firmy Valjoux i Lémania nie nadążały z produkcją, dlatego jeszcze w 1990 r. wszyscy narzekali na duże opóźnienia w dostawach. Mimo to, na targach w Bazylei pojawiło się kilka bardzo ciekawych modeli.
Hitem był kolejny zegarek stworzony przez Kurta Klausa, czyli Grande Complication firmy IWC. Ten skomplikowany czasomierz z automatycznym naciągiem miał m.in. stoper, wieczny kalendarz (pochodzący z modelu Da Vinci) i minutową repetycję, a jego mechanizm składał się z 568 części. W jego stworzeniu bardzo pomocna okazała się technologia CAD/CAM (podobnie jak w przypadku Calibre 89 marki Patek Philippe), która w połączeniu z maszynami sterowanymi numerycznie już niedługo miała zastąpić tradycyjne rzemiosło i ułatwić tworzenie bardzo skomplikowanych zegarków nowej generacji.
W 1990 r. skomplikowane modele pokazały też firmy Jaeger-LeCoultre (Geographique) i Ulysse Nardin (Tellurium Johannes Kepler), a marka Revue Thommen przypomniała model Cricket z alarmem. Jednak to były wyjątki, bo w kolekcjach wielu marek nadal było widać kwarcowe zegarki.
I wtedy w branży pojawił się on: Franck Müller. Był jednym z najlepszych absolwentów genewskiej szkoły zegarmistrzowskiej, a po jej ukończeniu postanowił, że całkowicie poświęci się tworzeniu bardzo skomplikowanych zegarków. W 1991 r., przy finansowym wsparciu biznesmena Vartana Sirmakesa powstała firma Franck Muller, której zegarki wkrótce zaczęły nosić gwiazdy i znane osobistości z całego świata. To było całkowicie nowe zjawisko – zegarmistrz sam promował to, co robił: jeździł na imprezy organizowane dla klientów, opowiadał o swojej pracy i fotografował się z gwiazdami. Müller przeczył stereotypowi zegarmistrza nudziarza – był komunikatywny, uśmiechnięty i nie wyglądał jak stary majster z dłońmi upapranymi smarem.
Tworzone przez niego zegarki też różniły się od modeli innych marek. Były utrzymane w stylu retro i miały charakterystyczne beczkowate koperty oraz duże cyfry kojarzące się ze stylem art déco. Poza tym, w każdej reklamie przy nazwie Franck Muller pojawiało się nośne hasło „Master of Complications”, więc wszyscy szybko zaczęli kojarzyć tę markę. Można powiedzieć, że Franck Müller był pierwszym zegarmistrzem celebrytą, bo inni koledzy z branży, którzy wcześniej zaczęli robić zegarki sygnowane swoim nazwiskiem (np. Philippe Dufour, Daniel Roth) nie pokazywali się publicznie tak chętnie jak on.
W latach 90. XX w. zapanowało istne szaleństwo na punkcie zegarków Francka Mullera (dotarło nawet do Polski i „mullerami” chwalili się politycy oraz krezusi biznesu). Sukces odniesiony przez tę markę dodał skrzydeł innym utalentowanym zegarmistrzom, którzy też zaczęli otwierać własne firmy (w 1996 r. powstała Parmigiani Fleurier Michela Parmigiani’ego; rok później Felix Baumgartner otworzył Urwerk; w 1998 r. powstała firma Vianney’a Haltera, a w 1999 r. firmy F.P. Journe’a i Richarda Mille).
Ale to były już czasy, kiedy zegarkowa machina szybciej ruszyła z miejsca. W następnej części o tym, co działo się w latach 90. XX w. i na początku XXI w.
Czytaj dalej: Jak odradzały się zegarki mechaniczne – część 3.
Artykuł jest częścią cyklu „Dzieje zegarmistrzostwa”.