Recenzja Panerai Luminor 1950 10 Days GMT
Jeśli są w branży zegarkowej marki typu „hate it or love it” – Officine Panerai jest przykładem wręcz książkowym, mimo że wytwarza znakomitej klasy czasomierze. Choćby takie jak Luminor 1950 10 Days GMT.
Celem każdej pisanej na łamach CH24.PL recenzji jest możliwie najbardziej obiektywne przekazanie naszych wrażeń i spostrzeżeń dotyczących danego zegarka. Czasem o obiektywizm trudno (wszak zegarki to pasja i emocje), a rzetelnej oceny czasomierza można dokonać tylko z pewnej perspektywy. I o ile w przypadku zegarków, które lubimy (mniej lub bardziej) jest to jako tako łatwe, schody zaczynają się, kiedy jest zgoła odwrotnie – a tak właśnie będzie tym razem. Zanim więc przejdę do konkretnego opisu testowanego modelu, zaznaczam na wstępie, że nie jestem (delikatnie mówiąc) fanem manufaktury Panerai. Włosko-szwajcarski producent to jeden z tych, którzy budzą skrajne emocje – albo się go kocha, albo nienawidzi. Choć mi zdecydowanie bliżej do tej drugiej grupy, z niecierpliwością czekałem na kolejną szansę protestowania Pama (wcześniej na nasz warsztat trafiły już dwa modele – Luminor GMT oraz Radiomir 8 days) i przekonania się, na czym fenomen tych zegarków polega. Tym bardziej, że obiekt testu był nie byle jaki – manufakturowy Luminor 1950 10 Days GMT. Zacznijmy jednak od szczypty historii…
Włoskie korzenie, szwajcarskie wykonanie
Początki Panerai to rok 1860 i Florencja. To tam właśnie Giovanni Panerai otworzył swój zegarmistrzowski warsztat. Pierwszym, poważnym klientem marki byłą Włoska Marynarka Wojenna, dla której stworzono i opatentowano Radiomir – bazujący na radioaktywnym radzie materiał luminescencyjny. Prototypowy zegarek to rok 1936 i ogromny, 47mm Radiomir z luminescencyjną tarczą i manualnym mechanizmem, zaprojektowany dla Pierwszego Pułku Nurkowego. W okolicach połowy XX wieku (patent z roku 1949) radioaktywny Radiomir zastąpił Luminor , wodorotlenek na bazie trytu, a militarny związek marki trwał w najlepsze także pod wodzą nowego właściciela, Dino Zei. To on w roku 1972 tworzy znak firmowy „Ofiicine Panerai”. Pierwsze komercyjnie dostępne zegarki marki to już dużo bardziej współczesna historia.
Trzy limitowane modele, inspirowane tymi dla włoskich nurków-komandosów, trafiły na otwarty rynek w roku 1993, 4 lata przed przejęciem marki przez grupę Richemont. Kolejny krok milowy w historii firmy to inauguracja własnej manufaktury w Neuchatel (rok 2002). To właśnie tam powstał, w roku 2007, jeden z trzech nowych kalibrów automatycznych – P.2003 – silnik czasomierza, który przetestowałem tj. Panerai Luminor 1950 10 Days GMT.
Pod tą przydługą nazwą kryje się jeden z flagowych modeli portfolio marki – Luminor w kopercie inspirowanej wersją z roku 1950, z manufakturowym kalibrem wyposażonym w druga strefę czasową i ogromną, 10-dniową autonomią chodu. Ale po kolei…
Panerai style
Siłą zegarków OP jest bez wątpienia ich absolutnie unikatowy styl, praktycznie nie do pomylenia z niczym innym. Koperta testowanego modelu – typ Luminor – to wielki i ciężki kawałek nierdzewnej stali o średnicy 44mm i wysokości aż 18.5mm razem z wysokim (2mm grubości), profilowanym szafirowym szkiełkiem. Jeśli dodamy do tego 150g wagi, otrzymujemy naprawdę konkretny zegarek na sporą rękę – choć trzeba przyznać, że przy tych gabarytach jest zadziwiająco komfortowy (ale o tym więcej później). Koperta jest bardzo starannie wykonana i wykończona (z ładnie wyoblonymi bokami, odróżniającymi wersję 1950 od standardowej) satynowaniem zestawionym z wypolerowanym na błysk bezelem. Satynowany jest również „znaczek firmowy” Luminorów, osłona koronki z dużą dźwigienką blokującą.
Nie mniej „ikoniczna” co koperta jest tarcza Panerai – i tak się składa, że to mój ulubiony element zegarków firmy. Jej popularna, nieformalna nazwa to „sandwich-dial” czyli kanapka, a patent polega na tym, że została zbudowana de facto z dwóch dysków. Ten spodni to zielona SuperLuminova. Ten wierzchni – właściwy cyferblat zegarka – to czarny, matowy dysk z powycinanymi indeksami godzinowymi, cyframi arabskimi, okienkiem datownika, małą sekundą i liniowym wskaźnikiem rezerwy chodu. Głównym, niekwestionowanym atutem projektu – charakterystycznego dla marki, podobnie jak koperta – jest perfekcyjna wręcz czytelność (choć brakuje podziałki minutowej). Efekt osiągnięto m.in. dzięki potężnej ilości bardzo mocno świecącej luminowy, umieszczonej również na prostych, stalowych wskazówkach i grocie czarnej wskazówki GMT. To kompozycja surowa, ale właśnie w tym tkwi jej charakter.
P.2003
Wszystkie cztery wskazówki zegarka plus liniowy wskaźnik rezerwy napędza manufakturowy, wspomniany już wcześniej kaliber P.2003. Mechanizm powstał nakładem pracy rąk zegarmistrzów Paneraia w Neuchatel, w oparciu o założenia przyświecające całej serii – niezawodność, wytrzymałość i techniczny charakter. Kluczowe elementy P.2003 to automatyczny naciąg (realizowany przez centralny wahnik), bardzo pokaźna, 10-dniowa rezerwa chodu (uzyskiwana z trzech bębnów sprężyny głównej) i GMT, czyli druga strefa czasowa ze wskazaniem AM/PM (czyli przed i po południu). Ale poza funkcjonalnością kaliber ma też kilka perełek konstrukcyjnych.
Dla mnie absolutnym clou werku jest stop i reset sekundy – rozwiązanie genialne i niestety niezwykle rzadkie. Od strony technicznej system ten to cieniutkie ostrze, które po odciągnięciu koronki stopuje koło balansowe. W tym samym momencie dźwigienka mechanizmu wchodzi w kontakt z krzywką sercową, natychmiastowo przestawiając wskazówkę sekundnika do pozycji wyjściowej. Ponowne wciśnięcie koronki analogicznie powoduje uniesienie dźwigni i odsuniecie ostrza, uwalniającego koło balansowe. Rozwiązanie to o tyle genialne, że bardzo przydatne użytkowo. Drugi istotny detal (w odniesieniu do funkcjonalności werku) to skokowe przestawianie wskazówki godzinowej, którą bardzo łatwo i wygodnie można zsynchronizować z odpowiednim czasem po zmianie strefy. Oczywiście podczas tej operacji minuty i sekundy płyną nieprzerwanie. Mała wskazówka wskaźnika AM/PM (zintegrowana z tarczką małej sekundy) sprzęgnięta jest ze wskazówką GMT.
Wspomniałem chwilę temu, że kalibry Panerai to także techniczny charakter, nawiązujący do konwencji, w jakiej utrzymane są całe zegarki. Jedno spojrzenie przez szafirowy dekiel wystarczy, żeby zrozumieć o co chodzi. P.2003 (jak zresztą niemal wszystkie pozostałe kalibry manufaktury) wygląda jak techniczny wół roboczy, a nie jak finezyjna, zegarmistrzowska konstrukcja. Większość werku przykrywają satynowane płyty i mostki oraz duży wahnik. Jedyny tak naprawdę widoczny element to małe koło balansowe, chronione pełnym mostkiem (zapewniającym lepszą stabilność regulatora). Efektownych zdobień w formie pasów genewskich czy niebieskich śrubek próżno szukać. Trzy bębny sprężyny nakręca obustronny wahnik (ładuje sprężynę kręcąc się w obu kierunkach), a akumulowana w nich energia przedstawiona jest w zegarku w formie liniowego wskaźnika rezerwy chodu.
Chociaż wyraźnie zaznaczyłem na wstępie, że Panerai to – mówiąc kolokwialnie – nie moja bajka, nie mogę praktycznie nic zegarkowi zarzucić. Korzystając z wyświechtanego „de gustibus non est disputandum” pozwolę sobie pominąć jednoznaczną ocenę wyglądu, aczkolwiek jestem jednym z niewielu, którym Panerai nie podnosi ciśnienia. Wykonanie i wykończenie całości stoi na bardzo wysokim poziomie. Podobnie jest z użytkowaniem, dzięki super-czytelnej tarczy i bardzo intuicyjnemu oraz wygodnemu obsługiwaniu funkcji. Wszystkie działają bez problemu – dokładnie tak, jak powinny. 240h przez jakie zegarek będzie pracował po pełnym nakręceniu, to więcej niż potrzeba. Nawet jeśli macie pokaźną kolekcję z innym czasomierzem na każdy dzień tygodnia, powrót do PAMa 00270 nie będzie wymagał ustawiania go na nowo. Wreszcie GMT, które działa tak, jak każde GMT działać powinno – z przestawianą w skokach godzinowych wskazówką i wskaźnikiem AM/PM.
W podobnym tonie należy odnieść się do komfortu. Choć zegarek jest duży i typowo męski gabarytowo, noszenie go na ręce przez cały okres testu nie sprawiało żadnych niedogodności, również dzięki bardzo dobrze uszytemu paskowi. Wykonano go ze skóry aligatora (czekoladowo-brązowej) i przeszyto białą nitką. Zapięcie to charakterystyczna, szeroka klamerka ze szczotkowanej stali.
Paneristi
Tak samo jak niekoniecznie lubię zegarki Panerai nie jestem w stanie pojąć fenomenu i niemalże kultu marki (choć zapewne jedno wynika z drugiego). Żadna inna manufaktura zegarkowa nie ma bowiem tak wiernej, oddanej i rozmiłowanej w jej wyrobach grupy pasjonatów. Ci najbardziej zagorzali zrzeszeni są w nieformalnej grupie nazwanej Paneristi, ze specjalną witryną internetową poświęconą marce i wszystkiemu co z nią związane. W zakładce „O stronie” autor wyjaśnia, że serwis wychwala Panerai ze względu na „historię, design, szeroką i przemyślaną ofertę oraz pewną dozę ekskluzywności zegarka, którego nie spotkamy na każdym rogu”. Choć z tą ostatnią tezą polemizowałbym (bo właścicieli „Pamów” znam bardzo wielu) źródła fenomenu firmy upatruje właśnie w jej DNA – niepowtarzalnym w skali całej branży. Do tego dochodzi (a właściwie w skład tego DNA wchodzi) oczywiście świetne wykonanie, spora gama manufakturowych werków, liczne limitacje i dość mocna pozycja na rynku kolekcjonerskim i aukcyjnym (Panerai całkiem nieźle trzyma cenę). Nie są to zegarki tanie (recenzowany Luminor 1590 10 Days GMT to koszt 55.000PLN) ale pożądane i cenione. I choć nie nawróciłem się na Panerai po tych 3 tygodniach testowania, rozumiem – do pewnego stopnia – fenomen marki i rzeczywistą wartość. Co by nie mówić, PAM 00270 to bardzo, bardzo dobry zegarek.
P.S. Aby być bardziej obiektywnym w ocenie, oto co o popularności marki Panerai sądzi Elizabeth Doerr, wiodąca dziennikarka i autorka publikacji zegarkowych (m.in. WorldTempus, theWatches.tv, Forbes): „Panerai czerpie sporo z przypadkowych w sumie okoliczności jej renesansu. Do momentu 'restartu’ we Florencji w roku 1993 Officine Panerai było stricte militarną marką Włoskiej Armii. I wtedy to stała się rzecz zadziwiająca: bardzo duże, techniczne zegarki trafiły w gust ekskluzywnej klienteli – kolekcjonerów – odchodzącej od mody na płaskie kwarce na rzecz wielkogabarytowych czasomierzy. Początek roku 1995 przyniósł zainteresowanie Panerai’em Sylvestra Stallone, czyli pamiętnego „Rocki’ego” i „Rambo”. Aktor zamówił model bazujący na chronografie Mare Nostrum, pierwszym nowym modelu „nowej” marki, i nazwał go Slytech Submersible. Model ten pozbawiono wyróżniającej osłony koronki, co czyniło zegarek bardziej konwencjonalnym, choć nadal 'charakternym’. W czasie pracy nad kręconym w roku 1996 filmem „Daylight” Stalone zamówił model nr.2 – Slytech Daylight (modle Luminor Marine z białą tarczą). Mówi się o około 500 stworzonych egzemplarzach obu serii. Wydarzenia te stały się swego rodzaju legendą, promującą zegarki wśród szerszej publiki, której dalsze zagospodarowanie to zasługa inteligentnego Angelo Bonati, który wdrożył strategię marketingową rodem z Ferrari, czyli sztuczne limitowanie dostępności celem wzbudzenia większego jeszcze pożądania kolekcjonerów.”
Na (+)
– świetna jakość wykonania i wykończenia
– piękna, czytelna tarcza „kanapka”
– manufakturowy, bardzo solidny kaliber
– reset-sekunda
– 10 dni rezerwy chodu(!)
– intuicyjna obsługa
– DNA marki
Na (-)
– duże, męskie gabaryty na sporą rękę (czyli dla wielu za duże)
– brak podziałki minutowej
– wysoka cena
Panerai Luminor 1950 10 Days GMT
Ref: PAM 00270
Mechanizm: P.2003, automatyczny, 240h (10 dni) rezerwy chodu, 28.800 A/h, mała sekunda, datownik, druga strefa czasowa ze wskazaniem AM/PM, liniowa rezerwa chodu
Tarcza: „kanapka”, czarna z dyskiem z zielonej luminowy
Koperta: 44×18.5mm, stal, szafirowe szkło z antyrefleksem, szafirowy dekiel
Wodoszczelność: 100m
Pasek: skóra aligatora, przeszyta białą nicią; zapięcie na trzpień
Limitacja: —
Cena: 54.000PLN
Luminor 1950 10 Days GMT
Zegarek do testów dostarczył Panerai.
Opracowanie: Łukasz Doskocz
Zdjęcia: Michał Grygalewicz – MADRUGADA foto art
super zegarek
Dla mnie świetny.