
Recenzja Baume&Mercier Capeland Chronograph Flyback
Baume&Mercier to dzisiaj zupełnie nowa marka. Lepsza, wyrazistsza i z takimi perełkami, jak Capeland Flyback Chronograph.
Przy okazji recenzowanej jakiś czas temu Classimy Jumping Hour wspomniałem, jak fundamentalne dla Baume&Mercier były ostatnie 2 (a teraz już 3) lata. Pod nowym przywództwem, z zupełnie nową strategią, zasadniczo odświeżonym portfolio, nową kampanią wizerunkową i już trzema nowymi kolekcjami B&M zyskało kilka oczek w rankingu jakościowym. Jasne, że jeśli spojrzeć na ofertę grupy Richemont (właściciela Baume), mały genewski producent wyraźnie odstaje od reszty brandów i, umówmy się, konkurencji takiej jak Jaeger-LeCoultre, IWC Schaffhausen, Roger Dubuis, A.Lange&Söhne czy Cartier nigdy nie dogoni. Ale też nie taka jest misja postawiona przed marką. Dobrze mieć w portfolio, obok tak imponujących i wielkich marek, firmę skierowaną do mniej zamożnego, ale szukającego dobrego jakościowo produktu klienta. Nowy Baume&Mercier taki właśnie jest – wskrzeszony niczym mityczny Feniks z popiołów, z każdym rokiem prezentuje ciekawe i przemyślane nowości. Nie inaczej jest w 2013 i kolekcją Clifton, inspirowaną prostym, klasycznym modelem z lat 50-tych ubiegłego wieku, w nowej wersji zaopatrzonym w eleganckie koperty i automatyczne lub manualne werki. Tak było również rok i dwa lata temu, kiedy pokazano nowe wcielenie linii Hampton a wcześniej przeprojektowaną serię Capeland. W tej drugiej kolekcji zawarty został model uznawany powszechnie za flagowy w całej ofercie – Capeland Chronograph Flyback. Nawiązujący, jak wszystkie „Baumy”, do historii chronograf CCF (Capeland Chronograph Flyback) przyjęto bardzo entuzjastycznie.

Retro
By oddać królowi co królewskie – Capeland Chronograph Flyback to jeden z najpiękniejszych chronografów na rynku – nie mam wątpliwości. Zegarek wygląda po prostu genialnie, a zasługa to Alexandre’a Peraldiego i jego ekipy projektantów, którzy po inspirację sięgnęli do historii. Nie trudno się domyślić (jeśli spojrzycie na zdjęcie poniżej), że wzorem był pochodzący z roku 1948 chronograf jednoprzyciskowy B&M.

Mając taki wzorzec, designerzy nie mogli i nie zepsuli projektu nowego, współczesnego Capelanda. Zegarek pierwotnie (w roku 2011) pojawił się w klasycznej wersji z białą tarczą i niebieskimi wskazówkami – dokładnie jak oryginał. Szczególnie wersja w różowym złocie wygląda fantastycznie. 12 miesięcy później Baume dorzucił do oferty model z czarną tarczą i złotymi detalami – i, mówiąc kolokwialnie, szczęka mi opadła i zatrzymała się na butach. Choć zazwyczaj nowy kolor to tylko kosmetyczny detal, czarno-złoty Capeland Flyback to zupełnie odmieniony, inny zegarek.

Zacznijmy więc od designu – na wskroś retro. Jak już zaznaczyłem, zegarek po prostu wygląda genialnie. Jeśli prawdziwe jest stwierdzenie o ponadczasowości klasyki, to jest to doskonała ilustracja tej tezy. Każdy stylistyczny detal projektu odwołuje się do historii, od subtelnej w wyglądzie (o formie za chwile), ładnie wyprofilowanej koperty z polerowanym bezelem, smukłymi uszami, satynowanym środkiem i dużym, mocno wystającym szafirowym szkiełkiem „cheve”, przez stylizowane przyciski i duża koronkę, brązowego aligatora z białym przeszyciem i ładnie wykończoną klamerką aż po tarczę.


Właśnie tarcza – twarz każdego zegarka – jest w całym Capelandzie Chrono Flyback wisienką na torcie, gwiazdą, clou programu. W zgodzie z historyczną, vintage’ową inspiracją cyferblat wygląda jak żywcem przeniesiony z połowy zeszłego stulecia. Czarny, matowy dysk jest na brzegu lekko wygięty w dół. Najbardziej zewnętrzną krawędź opatrzono skalą telemetru, po niej (patrząc ku środkowi) mamy podziałkę minutową, 12 arabskich indeksów godzinowych, dwie małe tarcze – sekundy i licznika 30-minutowego – wreszcie skalę tachometru i przekrzywione pod kątem okienko daty (na godz. 4:30). Wewnętrzny tachometr namalowano na czarnej bazie złotą farbą. Również różowym złotem powleczono breguetowskie wskazówki – godzinową i minutową – centralny, zagięty na końcu sekundnik stopera i dwie małe wskazówki liczników. Całość wygląda po prostu WOW! Wypolerowane, różowe złoto na tle leciutko opalizującej czarni i białych detali prezentuje się stylowo i elegancko zarazem, ale… No właśnie, wbrew odwiecznej zasadzie „form follows function” taka kombinacja kolorystyczna Capelanda ma jedną zasadniczą wadę. Owe wypolerowane wskazówki są idealnie czytelne na tle czarnego tła tylko przy właściwym oświetleniu. W pozostałych przypadkach zwyczajnie giną zlewając się z czernią tarczy – a to znacznie utrudnia odczytywanie godziny. No ale coś za coś.


Drugi minus ogólnego projektu zegarka – i sam nie wierzę, że to piszę – to jego gabaryty. Lubię duże, masywne czasomierze powstające na fali panującego w ostatnich latach trendu „gigantomanii” – problem w tym, że taka koncepcja nie zawsze działa. Capeland Flyback Chrono ma kopertę mierzącą pokaźne 44×16.5mm, a to dużo. Za dużo jak na cały retro look czasomierza i trochę za dużo jak na mój i tak spory nadgarstek (mowa o tym konkretnym modelu). 42mm i może jakieś 1.5mm ujęte z grubości dałoby idealny balans pomiędzy proporcjonalnym wyglądem i komfortem. Można by też zrezygnować z mocno wypukłego dekla z profilowanym, szafirowym szkłem, i tak deformującym widok mechanizmu. I to do niego teraz przejdźmy.
Flyback

Trzymając się przyjętych w branży zasad, Baume&Mercier nie można nazwać manufakturą – nie oferuje ona bowiem własnych, in-house’owych mechanizmów. W zamian, w zegarkach B&M znajdziemy dobre, sprawdzone i przystępne cenowo konstrukcje od ETY i La Joux-Perret. To właśnie kombinacja tych dwóch (bazowa ETA Valjoux 7750 plus moduł LJ-P) zasila recenzowanego Capelanda. O VJ 7750 napisano już wszystko. To mechanizm pracujący w setkach tysięcy czasomierzy setek marek, modyfikowany na wiele sposobów przez największych. Słowem: pewniak o określonej klasie. La Joux-Perret to także marka znana w branży zegarkowej – specjalista od wszelkiej maści modułów komplikacji. Mariaż wspomnianej dwójki zamknięty w kopercie zegarka, to kaliber La Joux-Perret 8147-2.

Mechanizm działa i pracuje praktycznie tak jak każde inne Valjoux tzn. z bardzo żwawo obracającym się wahnikiem i dość twardymi przyciskami stopera. Rozmieszczenie tarcz wskazań typu „bi-compax” (dwa totalizatory) podkreśla vintage’owy charakter. Flyback, komplikacja, którą mieliśmy już okazję wielokrotnie opisywać przy szeregu innych zegarków, to ni mniej ni więcej powracający sekundnik chronografu. Oznacza to, że przycisk na godz. 4 koperty, który w regularnym chronografie (start/stop/reset) służy do zerowania pomiaru, tutaj, naciśnięty bez zatrzymywania sekundnika, spowoduje jego natychmiastowe wyzerowanie i ponowny start. W oryginale patent ten powstał z myślą o pilotach, ale pewnie można znaleźć dla flybacka jeszcze kilka ciekawych zastosowań. Ten od La Joux-Perret działa bardzo sprawnie, płynnie, bez żadnych niepożądanych zacięć i z przeskakującym licznikiem minut, który osobiście preferuje ponad taki z płynną wskazówką (bo zwyczajnie jest czytelniejszy). Niezakręcana koronka przeskakuje w 2 pozycje – szybkiej korekty datownika (1) i ustawienia czasu ze stop sekundą (2). Można nią też wygodnie dokręcić mechanizm.
Efektownie wypada udekorowanie 8147-2. Płyta główna to drobne groszkowanie (perłowanie), górny mostek to pasy genewskie, śrubki są niebieszczone termicznie, a dźwigienki wypolerowane. Masywny rotor to również pasy genewskie i szkieletowany środek z wyciętym symbolem Φ – logo marki.

Jak przy wszystkich zegarkach, zwłaszcza tych trafiających w nasz gust, decydującym czynnikiem za lub przeciw jest (niestety) cena. Capeland Flyback Chronograph (Ref. 10068) kosztuje niespełna 26.500PLN. Za zegarek marki z poziomu Baume&Mercier wydaje się to być dość sporo. Z drugiej strony za te przeszło 25kPLN dostajemy po prostu przepiękny kawałek czasomierza z porządnym mechanizmem – choć to design zdecydowanie gra pierwsze skrzypce. Nie jest ani zbyt elegancki, ani przesadnie sportowy – ot, idealny casual z charakterem.
Pośród wielu komentarzy znajomych na temat zegarka, jeden szczególnie oddaje to o czym piszę – „wygląda, jak zegarek Twojego dziadka”. Zegarki vintage to zdecydowanie nie jest mój konik (nigdy nie był), ale stare/nowe w wydaniu B&M trafiło w mój gust idealnie. Ekipa marki wykonała świetną pracę nie tylko przy tym konkretnym modelu (dla mnie nr.1 obecnej kolekcji), ale przy całym procesie stawiania firmy na równe, proste, mocne nogi. Decyzja o skoncentrowaniu się na historii i budowie kolekcji w oparciu o zakurzone archiwa marki (Baume&Mercier powstał w roku 1830) okazuje się być krokiem słusznym. Oby tak dalej.

Na (+)
– design retro… rewelacyjny
– piękna kompozycja kolorów
– chronograf flyback
– ładnie udekorowany kaliber
– bardzo dobra jakość wykonania
– solidny pasek z elegancką klamerką
Na (-)
– duży… troszkę za duży (średnio wygodny na ręce)
– przeciętna czytelność
– stosunkowo wysoka cena
Baume&Mercier Capeland Flyback Chronograph
Ref: 10068
Mechanizm: La Joux-Perret 8147-2, automatyczny, 48h rezerwy chodu, 28.800 A/h, mała sekunda, datownik, chronograf flyback
Tarcza: czarna z białymi i złotymi aplikacjami
Koperta: 44×16.5mm, stal, szafirowe szkło z antyrefleksem, szafirowy wypukły dekiel
Wodoszczelność: 50m
Pasek: skóra aligatora (brązowa) z białym przeszyciem, klamerka z trzpieniem
Limitacja: –
Cena: 26.500PLN
Zegarek do testów dostarczył Baume&Mercier.
Zdjęcia: Michał Grygalewicz – MADRUGADA foto art