Recenzja Ball Engineer M 40mm [zdjęcia live, cena]
Ameryka zdecydowanie nie jest jednym z krajów, które przychodzą na myśl gdy rozmawiamy o mechanicznych zegarkach. Choć Ball z wykonania jest szwajcarski, jego bogata historia wywodzi się zza oceanu i ma swoje odzwierciedlenie we współczesnych produktach marki.
Historia marki Ball zaczęła się jeszcze w zamierzchłych czasach kolei żelaznej, i z koleją jest nierozerwalnie związana (przynajmniej wizerunkowo) do dzisiaj. Położenie pierwszych torów, a potem wypuszczenie na nie lokomotyw skomunikowało Amerykę w stopniu wcześniej niewyobrażalnym. Pierwsze połączenia kolejowe, datowane na wiek XIX, niosły ze sobą szereg problemów, a jednym z bardziej istotnych był brak usystematyzowanego rozkładu połączeń. To zaś prowadziło do wielu zawirowań, których kulminacja – katastrofalna w skutkach – przyszła 19 kwietnia 1891 roku. Pociąg pocztowy No.4 zmierzał w kierunku zachodnim, w okolicach Kipton w stanie Ohio. W przeciwnym kierunku skierowany był inny pociąg, którego załoga otrzymała polecenie przepuszczenia składu pocztowego. Niestety w wyniku zbiegu niekorzystnych okoliczności i niedopatrzeniu konduktora składu (który na kilka minut przestał sprawdzać aktualny czas na swoim zegarku kieszonkowym) oba pociągi zderzyły się z ogromną siłą, zabijając obu maszynistów i dziewięciu członków załogi składu pocztowego. Zawiódł człowiek, ale jak się później okazało, w pewnym stopniu zawodne okazały się także mechaniczne zegarki, których używano na kolei. Zbadanie całego systemu i poprawę jego jakości powierzono Webbowi C. Ballowi. Ten nie tylko zlecił dogłębną kontrolę wszystkich czasomierzy używanych przez kolejarzy, ale jednocześnie stworzył system, przyjęty później jako standard nie tylko w kolejnictwie. Wtedy też narodziła się historia marki Ball, datowana na rok 1891.
Choć od tamtej chwili minęło już 128 lat, a kolej dzisiaj w niczym nie przypomina tej sprzed wieku, pewne detale w wytwarzanych obecnie przez markę Ball zegarkach pozostały niezmienione, a przynajmniej mocno nawiązujące do historii. Produkcja odbywa się w szwajcarskim La Chaux-de-Fonds, a firma wciąż pozostaje niezależną, z dużą dozą własnego DNA. Co więcej, w ubiegłym roku wypuściła na rynek swój pierwszy, własny kaliber „in-house”. Premierowo werk trafił do linii Engineer M (M od Marvelight), i to właśnie ten model trafił na mój recenzencki nadgarstek.
DNA
Z grubsza rzecz ujmując, zegarki Ball Watch cechuje spójna stylistyka, i to w przekroju całej obecnej kolekcji. Jest kilka detali, które wszystkie Balle ze sobą łączą, a przy okazji wyróżniają na tle konkurencji. Znajdziemy je także w nowej, 40 mm wersji Engineera M.
Wielu kolekcjonerom Ball kojarzy się dzisiaj przede wszystkim z trytem. Kiedyś ten radioaktywny (w odpowiednim stężeniu) pierwiastek używany był w zegarkach powszechnie, dzięki jego imponującej luminescencji (czytaj – świeceniu w ciemności). Współcześnie wyparła go Super-LumiNova, ale Ball trytowi pozostał wierny. Szklane, wypełnione nim rurki są znakiem rozpoznawczym marki, obecnym we wszystkich zegarkach kolekcji. W modelu Engineer M zrobiono z nich zestaw dwunastu indeksów godzinowych. Rurki mają prostokątny profil i zostały osadzone w stalowych, wypolerowanych ramkach. Trzy dodatkowe rurki zamocowano na wskazówkach, w tym na sekundniku, kryjącym kolejny „ballowy” smaczek. Zakończono go bardzo stylowym, wypolerowanym na błysk logo Balla – literami RR, skrótem od „Rail Raod”.
W wersji testowanej zegarka bazą tarczy jest czarny, matowy dysk z białymi, namalowanymi indeksami minutowymi oraz logo marki (u góry) i informacją o zamkniętym w kopercie mechanizmie (u dołu). Do kompozycji dodano jeszcze datownik z białym dyskiem, na wysokości godz.3. Napis SWISS MADE z kolei z obu stron otaczają litery „T”, historyczne oznaczenie, sygnalizujące że w zegarku użyto radioaktywnego trytu.
Sama koperta to wypolerowana, ładnie wyprofilowana i zwieńczona wypolerowanym bezelem konstrukcja ze stali o średnicy 40 mm i grubości 13,4 mm (choć kompletnie tego nie czuć) i WR na poziomie 100m. Umocowana po prawej stronie, duża koronka jest zakręcana i ozdobiona wytłoczonym logo marki.
Nowy kaliber
Jak już zdążyłem wspomnieć kilka akapitów wcześniej, w nowym Engineerze M pracuje zupełnie nowy, automatyczny mechanizm. Ball reklamuje konstrukcję jako własny, manufakturowy projekt, oznaczony numerem 7309. Werk ma pokaźne 80h rezerwy chodu, 4Hz balans zamocowany na pojedynczym mostku, duży, ozdobiony estetycznym giloszem wahnik z grawerowanym logo Balla oraz certyfikat chronometru COSC.
W sumie prosta konstrukcja, dająca marce niezależność oraz możliwość rozbudowywania o komplikacje, ma tylko jeden mały mankament – gabaryty. Główną część mechanizmu osadzono na bardzo szerokiej, groszkowanej płycie, która w całości wypełnia widok przez przeszklony dekiel, łącznie z widocznym wałkiem koronki. To w połączeniu z wielkim wahnikiem i przy prostocie całej konstrukcji, sprawia wrażenie pewnej pustki. Inna sprawa, że często narzeka się na rozmiar kalibru względem koperty – tu takiego problemu nie ma. Na szczęście nie ma to też przełożenia na użytkowanie mechanizmu, które jest na wzorowym poziomie, podobnie jak trzymanie czasu i zestaw bardzo podstawowych, lecz starannie zaaplikowanych dekoracji.
Wrażenia
Lubię zegarkowy casual – idealny na co dzień, do niemal każdego stroju. Taki, który zapina się na nadgarstku i za chwilę, dzięki uniwersalności i wygodzie, zapomina o jego istnieniu. Dokładnie tak było z moim trzytygodniowym związkiem z nowym Ballem, który praktycznie nie schodził w tym czasie z ręki. Sporo w tym zasługi opcji z czarnym, prostym paskiem ze skóry cielęcej i czarną tarczą, która jest chyba najbardziej uniwersalnym z możliwych wyborów (zegarek występuje także w wersji niebieskiej albo szarej). Engineera M można sobie sprawić również na masywnej, satynowano-polerowanej bransolecie, ale wtedy zegarek zyskuje znacznie bardziej sportowy charakter, no i swoje waży.
Mocną stroną Balla jest zdecydowanie jakość wykończenia i detale. Tłoczenie koronki, przeciwwaga sekundnika, polerka na kopercie i jej przemyślany profil, każdy z tych elementów predestynuje zegarek do półki wyższej, niż ta, na które jest pozycjonowany. A klamerka paska to już, w swojej kategorii, prawdziwe dzieło sztuki. Złożona z kilku elementów, polerowano-satynowana, z wygrawerowaną nazwą marki, jest chyba najlepszą klamerką, z jaką miałem styczność odkąd sięgam pamięcią. Niby mały detal, ale pokazuje podejście Balla.
Egzemplarz Engineera M 40 mm na skórzanym pasu kosztuje 10 700 PLN. To plasuje go w dolnym segmencie rynku, ale jak się dobrze zastanowić, ciężko znaleźć odpowiednią konkurencję. Moje skojarzenia z zegarkiem automatycznie wiodły ku Rolexowi Datejust – zwłaszcza, że poprzednia wersja Balla miała na szkle charakterystyczną lupkę, zupełnie jak u marki z koroną. Nie śmiem oczywiście stawiać obu tych zegarków obok siebie, ale… Balla można spokojnie postrzegać jako znaczenie tańszą alternatywę dla chęci posiadania prostego, dobrze zwymiarowanego zegarka z datą i we wspomnianym już, casualowym charakterze. Przy okazji Ball oferuje też manufakturowy kaliber, bardzo dobry poziom wykonania, świecący jak żarówka tryt oraz, od 1 maja 2019 roku, 5 lat gwarancji. Mam wrażenie graniczące z pewnością, że marka jest ciągle (nie tylko na rodzimym rynku) mocno niedoceniana. A taki Engineer M pokazuje, że warto rozważyć go przy zakupie zegarka w okolicach 10 000 PLN.
Ball Engineer M 40mm
Producent | Ball |
Nazwa modelu | Engineer M 40mm |
Mechanizm | z automatycznym naciągiem |
Symbol mechanizmu | 7309 |
Rezerwa chodu (h) | 80 |
Tarcza | czarna |
Koperta | stal |
Średnica (mm) | 40 |
Wysokość (mm) | 13,4 |
Wodoszczelność | 100m |
Pasek | skórzany |
Cena (PLN) | 10700 |