„Fasten your seatbelts” – Ju-52 i IWC Schaffhausen [dużo zdjęć]
To był dla nas całkiem wyjątkowy SIHH. Podczas gdy część ekipy pracowała ciężko w Genewie, druga miała niepowtarzalną okazję przeżyć ten tydzień w towarzystwie IWC. A wszystko zaczęło się w Schaffhausen… a właściwie gdzieś nad nim.
IWC Schaffhausen jest jednym z 15 (a w tym roku z 24) wystawców, którzy współtworzą genewski SIHH – jedną z dwóch największych, rokrocznych imprez branży zegarkowej. Marka co roku wybiera jeden motyw przewodni (czytaj: rodzinę zegarków) i na nim opiera całą nową kolekcję na nadchodzące 12 miesięcy. W tym roku padało na lotnictwo, pilotów i linie Pilot’s Watch, która zapisała się mocno w historii i tzw. DNA manufaktury znad Renu. W ten „awiacyjny” klimat wpisała się także wizyta grupy zaproszonych gości (m.in. dziennikarzy i blogerów) w Schaffhausen, i nie mam na myśli komercyjnego lotu z Warszawy do Zurychu nowoczesnym, odrzutowym samolotem który – jak się sam na własnej skórze przekonałem – ma niewiele wspólnego z prawdziwym, klasycznym lotnictwem.
Jeżeli kojarzycie jak wyglądają Pilot’s Watche od IWC (pisaliśmy o nich TUTAJ) pamiętacie pewnie, że na deklach podstawowych modeli wytłoczona jest sylwetka pewnego samolotu. Samolotem tym jest Junkers Ju-52, legenda niemieckiej awiacji produkowana w latach 1931-52. Średniej wielkości transportowa maszyna ma przeciętne jak na dzisiejsze standardy rozmiary: 19m długości, 29m rozpiętości skrzydeł plus 3 spalinowe, głośne silniki BMW – dwa na skrzydłach i jeden w dziobie samolotu. Każdy generuje 725KM mocy, pozwalającej rozpędzić metalową konstrukcję do max. 265km/h – prędkości startowej przeciętnego, współczesnego odrzutowca.
Ju-52 w czasach swojej czynnej służby wykorzystywany był, zależnie od konfiguracji, jako maszyna pasażerska albo transportowa, także przez nasz rodzimy LOT. Egzemplarzami należącymi do Luftwaffe latali najwyżsi rangą przywódcy Trzeciej Rzeszy. Do dnia dzisiejszego zachowało się 8 sprawnych egzemplarzy, w tym jeden należący do szwajcarskich mini-linii Ju-Air z bazą w Dübendorf pod Zurychem. Maszyna jest w pełni funkcjonalna i odrestaurowana w zgodzie z oryginałem, a jedyny współczesny element to radio i zestaw słuchawek, dzięki którym pasażerowie mają szansę nie ogłuchnąć podczas lotu. Próżno bowiem na pokładzie Ju-52 szukać czegokolwiek poza dwoma rzędami skórzanych siedzeń, metalową, niczym nie osłoniętą konstrukcją kadłuba i otwartym kokpitem pilotów, wyposażonym w dwa gigantyczne, drewniane koła sterowe.
Od kilku dobrych lat Ju-Air partneruje IWC Schaffhausen pielęgnując tradycję tego wyjątkowego samolotu. I szczerze mówiąc nie mogę wymyślić sobie lepszego początku tygodnia SIHH, niż lot zabytkowym Ju-52 nad szwajcarskimi Alpami. Już kiedy samolot wyjeżdżał z lotniskowego hangaru, na twarzach kilku dziennikarzy pojawił się niepokój, przeradzający się stopniowo w rosnące z każda minutą lotu przerażenie.
Nie boję się latać, ale nawet na moich nerwach i błędniku lot prawie 80-letnią maszyną między (nie ponad!) alpejskimi stokami zrobił piorunujące wrażenie, którego po prostu nie są w stanie oddać żadne słowa.
Pilot z wylatanymi na Ju-52 przeszło 5000 godzinami i grupą mniej lub bardziej bladych pasażerów nie odmówił sobie kilku prawie akrobacyjnych sztuczek, na czele z ostrymi zakrętami, mijaniem ośnieżonych, skalistych stoków „na centymetry” i momentalnym opadaniem przy jednoczesnym przykręceniu obrotów silników.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak dobrze się bawiłem w pracy, a kilka zegarków IWC towarzyszących nam na pokładzie tylko się do tego wrażenia dołożyło.
Gdybyście i Wy chcieli przelecieć się starą „Ciotką Ju”, zajrzyjcie TUTAJ. Zapewniam, że warto.