
Branża zegarkowa w czasach pandemii
Ubiegły rok chyba już zawsze kojarzyć się będzie z zamkniętymi sklepami i fabrykami, uziemionymi samolotami oraz wirtualnymi spotkaniami na Zoomie czy Skypie. Jaki był dla branży zegarkowej? Burzliwy. A jaki będzie 2021? Wszystko wskazuje na to, że niepowtarzalny, bo od pewnych zjawisk i wydarzeń z 2020 r. nie ma już odwrotu.
Początek nowego roku to czas różnych (zazwyczaj niespełniających się) postanowień, a w zegarkowym biznesie to okres bardzo intensywnych przygotowań do branżowych spotkań i targów. Tym razem jest inaczej, ponieważ powrotu do tzw. normalności, na którą wszyscy czekają, wciąż nie widać. Wprawdzie teraz lockdown nie jest już takim szokiem, jak na wiosnę 2020 r., lecz podobnie jak wtedy, dzisiaj wiele osób zadaje sobie pytanie, co dalej. Czy czeka nas jakiś okres przejściowy między szokiem, który przeżyliśmy, a raczej nieprędkim powrotem do starego świata? Powtórki z ubiegłorocznych wydarzeń raczej nie będzie, bo sytuacja cały czas jest dynamiczna. Choć już wiadomo, że pewne zjawiska sprzed kilku miesięcy nie znikną lub zapowiadają zmiany, które na pewno nastąpią. Przypomnijmy sobie więc, co działo się w ostatnich miesiącach.
Najpierw cała branża zegarkowa żyła protestami w Hongkongu, które nasiliły się jesienią i zimą 2019 r. Później, w lutym, jak grom z jasnego nieba spadła na wszystkich wiadomość o odwołaniu ponad dwustu różnego rodzaju targów i wydarzeń związanych z szeroko pojętą branżą dóbr luksusowych. Ofiarą koronawirusa padły między innymi prestiżowe Salone del Mobile w Mediolanie, Art Basel, czyli must have dla miłośników sztuki współczesnej i dwie największe imprezy branży zegarkowej, tj. Watches & Wonders oraz Baselworld. Niestety, na tym lista nieszczęść się nie skończyła. W europejskim epicentrum koronawirusa, czyli w północnych Włoszech, większość luksusowych marek wysłała pracowników na urlopy. Firma Giorgio Armani wstrzymała produkcję w swoich zakładach, a marka Gucci zaleciła pracownikom pracę z domu. Na tę kryzysową sytuację natychmiast zareagowały giełdy, oczywiście spadkami. Akcje największych, luksusowych graczy zaczęły pikować: koncern LVMH zaliczył spadek o 4,2%, Kering o 5,6 % , a Hermès o 3,7%. Straty poniosły też dwie największe grupy w branży zegarkowej: Richemont 5,3% i Swatch Group 5,8% (na wiosnę akcje tego koncernu osiągnęły najniższy poziom od 2009 r.).
Kryzys targów?
Dzisiaj już wiadomo, że targi Baselworld to przeszłość, a początkiem końca tej imprezy było odejście marek należących do Swatch Group. Choć w 2019 r. impreza (pierwsze targi bez udziału Swatch Group) odbywała się w bardziej komfortowym otoczeniu i lepszej atmosferze, to niestety nie udało się. Kryzys związany z koronawirusem obnażył istniejący już wcześniej rozłam, skrywany pod słynną szwajcarską powściągliwością. Mocno zawrzało, gdy w ubiegłym roku grupa MCH (organizator Baselworld) ogłosiła, że nie zwróci wystawcom wpłaconych już pieniędzy, proponując im w zamian zaliczenie 85 procent wniesionej kwoty na poczet przyszłej edycji targów. Jako alternatywę oferowała wystawcom zwrot jedynie 30 procent wartości. A co z tymi, którzy nie chcieliby się wystawiać? Nie dostaliby nic. Tłumaczono to zapisem w umowie, że za wycofanie się z Baselworld organizator nie zwraca poniesionych już kosztów. Umowy były podpisywane w innych czasach i choć sytuacja się zmieniła, to zarząd MCH nie przyjął tego do wiadomości.

Wtedy zaczęła się prawdziwa medialna bitwa: rada zrzeszająca szwajcarskich wystawców wystosowała do MCH list otwarty, w którym zażądała zwrotu wszystkich poniesionych kosztów, dając do zrozumienia, że jeśli tak się nie stanie, to MCH nie będzie miało czego organizować. Michel Loris-Melikoff (dyrektor zarządzający Baselworld) robił wtedy jeszcze dobrą minę do złej gry, mówiąc w różnych mediach, że negocjuje z wystawcami, a listu rady wcale nie traktuje jako ultimatum. Szybko okazało się jednak, że obie strony twardo obstają przy swoim i czas na dyplomację się skończył. W połowie kwietnia ub.r., tak pięć znamienitych manufaktur (Patek Philippe, Rolex, Tudor, Chopard i Chanel) ogłosiło, że żegna się z Baselworld i w 2021 r. będzie wystawiać się w Genewie, równolegle do targów Watches & Wonders. To dolało oliwy do ognia, zwłaszcza, że MCH prawdopodobnie dowiedział się o tym z komunikatu prasowego opublikowanego przez Fondation de la Haute Horlogerie (organizator SIHH, a obecnie Watches & Wonders). Zarząd MCH wydawał się bardzo zaskoczony tą decyzją i w wydanym oświadczeniu pisał o dobrej woli i chęci dogadania się. Lecz po odejściu wspomnianych firm, na podobny ruch zdecydowały się marki należące do koncernu LVMH (Zenith, TAG Heuer, Hublot; Bulgari zrobił to już wcześniej). To ostatecznie pogrążyło Baselworld, więc ogłoszono, że w 2021 r. targi się nie odbędą, a MCH zastanawia się nad nową koncepcją, która nie uwzględnia nazwy Baselworld.
Nie ma sensu spekulować, co naprawdę działo się za kulisami tego starcia gigantów i kto w tej dyskusji miał rację. Opisane zdarzenia pokazały niestety, że wielcy w tej branży nie potrafią z sobą rozmawiać (dotyczy to zarówno producentów, jak i organizatorów targów). Lecz wciąż pozostaje pytanie: co dalej? Co z innymi markami, tymi małymi, niszowymi, szwajcarskimi i nieszwajcarskimi? Dla nich Genewa nie jest alternatywą, bo oprócz Palexpo nie ma tam odpowiedniego miejsca, w którym można by było zorganizować targi. A Palexpo jest już zajęte przez Watches & Wonders.
Do tej pory, luksusowe marki, które chciały pokazać się w Genewie w czasie, gdy odbywał się SIHH, rezerwowały apartamenty lub pomieszczenia konferencyjne w pięciogwiazdkowych hotelach. Lecz dla marek typu Seiko, Casio czy Bulova to nie jest dobre rozwiązanie. A w tej „szwajcarskiej” dyskusji jakoś dziwnie pominięto nieszwajcarskie firmy, które też od wielu lat pokazywały się w Bazylei.
Może, w takim razie, targi powinny odbywać się gdzie indziej, nie w Szwajcarii? Coraz więcej zegarkowych marek wystawia się na Inhorgencie w Monachium, która przestała być już lokalną imprezą, ważną wyłącznie dla niemieckich firm. Inhorgenta była i pozostanie jedyną imprezą targową w tej branży, która odbyła się w 2020 roku i w dodatku miała bardzo pozytywny odbiór.
Śledząc sytuację z targami, przypomniałam sobie słowa wypowiedziane przez znanego amerykańskiego finansistę Warrena Buffeta, który w dosadny sposób powiedział, że kryzys obnaża wszelkie słabości – „Only when the tide goes out do you discover who’s been swimming naked”. („Dopiero gdy nadchodzi odpływ zdajesz sobie sprawę, że pływałeś nagi”.) Szkoda tylko, że obnażył słabość Baselworld.
(Nie)bezpieczeństwo
W ostatnich latach zdążyliśmy już przyzwyczaić się do komputerowych wirusów. Co jakiś czas docierają do nas też informacje o cyberatakach na instytucje państwowe, a nawet państwa. Lecz tak oswoiliśmy się z tą nową rzeczywistością, że większość ataków cybernetycznych nie robi na nas większego wrażenia i tylko niektóre z nich są na tyle „spektakularne”, że donoszą o nich media na całym świecie.
Przyznam, że celowo nie śledzę tego typu informacji, ponieważ wystarczy mi, że o ból głowy przyprawia mnie atak „zwykłego” wirusa na mój komputer. Do tej pory żyłam w przekonaniu, że branża zegarkowa jest swego rodzaju enklawą, którą nie interesują się cyberprzestępcy. Do czasu, gdy w lipcu ub.r. przeczytałam na branżowych portalach o poważnym ataku cybernetycznym na firmę Garmin. Ten atak nie tylko zablokował różne aplikacje oferowane przez Garmina, lecz także unieruchomił linie produkcyjne w zakładach wytwarzających zegarki. Początkowo firma nie przyznawała się do tego, że stała się ofiarą (oficjalnie komentowano tę „awarię” jako „konserwację serwera”), lecz ostatecznie nie dało się tego dłużej trzymać w tajemnicy. Zwłaszcza, że media bardzo szybko rozkręciły dyskusję na temat wysokości okupu, jaki firma miała zapłacić hakerom (pisano, że w grę mogło wchodzić żądanie w wysokości 10 mln. USD). W końcu Garmin potwierdził, że doszło do cyberataku, lecz nie poinformował o ewentualnej zapłacie okupu za odzyskanie dostępu do zaszyfrowanych danych.
Nie wiadomo, czy historia z Garminem była dla przestępców zachętą, ponieważ na początku października nastąpił kolejny atak. Tym razem celem stał się zegarkowy gigant, czyli koncern Swatch Group. Grupa od razu potwierdziła „atak na niektóre ze swoich systemów IT” i prewencyjnie odłączyła część z nich, dzięki czemu udało jej się poradzić z zagrożeniem. Koncern zapewniał wszystkich, że sytuacja wróci do normy tak szybko, jak to możliwe, a za swoją natychmiastową reakcję zebrał pochwały od specjalistów w dziedzinie cyberbezpieczeństwa. Atak na Swatch Group był bardzo wyrafinowany. Przestępcy chcieli prawdopodobnie uzyskać dostęp do wewnętrznych sieci oraz danych kart płatniczych zamożnych klientów całej grupy, lecz na szczęście im się nie udało. To tylko domysły, bo koncern oczywiście nie podał żadnych szczegółów.

Okazuje się, że hakerzy masowo wykorzystują pandemię, by tropić kolejne ofiary, nikogo przy tym nie oszczędzając. Przekonał się o tym m.in. Jean-Claude Biver, człowiek-legenda branży zegarkowej. Biver zrezygnował wprawdzie z szefowania działowi zegarków koncernu LVMH i poświęca swój czas przede wszystkim na jazdę na rowerze, żeglowanie, celebrowanie posiłków oraz życie rodzinne, lecz mimo to znalazł się na celowniku hakerów. W październiku Biver poinformował swoich obserwatorów na Instagramie (a ma ich 230 tysięcy), że ktoś włamał się na jego konto i wszystkie informacje wysyłane rzekomo z jego konta to nic innego jak próby phishingu. Nie wszyscy obserwatorzy okazali mu współczucie. Niektórzy pozwalali sobie nawet na żarty typu: ”Maybe choose a better password Mr Biver! Hublot1234 was way to simple!” lub ”I didn’t get a message to go fishing with Biver”. Żarty żartami, lecz sprawa jest bardzo poważna. Nasuwa się bowiem pytanie, od którego na dłuższą metę branża zegarkowa nie ucieknie: czy twórcom zabezpieczeń e-sklepów uda się wyprzedzić przeciwnika i stworzyć algorytmy przewidujące zachowanie cyberprzestępców tak, by klienci mogli spać spokojnie? Bo sprzedaż internetowa rozwija się coraz szybciej (także dzięki pandemii), więc bezpieczeństwo zakupów musi być priorytetem.
Straty i ich powolne odrabianie
Wiemy już, że sytuacja z Covid-19 wywróciła cały świat do góry nogami, a skutki kolejnych lockdownów będą prawdopodobnie odczuwalne przez następne kilka lat. Póki co, w branży zegarkowej zmiany już widać.

Według danych opublikowanych przez Zrzeszenie Szwajcarskich Producentów Zegarków (FHS), w ubiegłym roku eksport szwajcarskich zegarków spadł o 21,8 procent w porównaniu z 2019 r., a pod względem wartości znalazł się na poziomie notowań z 2010 r. (w 2020 r. wyniósł 16,9 mld CHF, a w 2010: 16,2 mld CHF). Komentatorzy mówią o straconej dekadzie, która czeka tę branżę. Odrabianie strat na pewno zajmie wiele czasu, a i tak nie wiadomo, czy dziesięć lat wystarczy, by powrócić do świetnych wyników sprzed kilku lat (niecałe 17 mld CHF osiągnięte w ub. roku to przepaść w porównaniu z rekordowym eksportem w 2014 r., tj. 22,3 mld CHF).

Jest źle, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie Chiny, które są największym importerem szwajcarskich zegarków. Mimo pandemii, szwajcarscy eksporterzy zanotowali tam dwucyfrowe wzrosty: w porównaniu z 2019 r. o 20%, a z 2018 r. nawet o 39,4%. I to jedyna dobra wiadomość dla Szwajcarów, ponieważ pozostałe rynki z pierwszej dziesiątki zaliczyły spadki, na przykład w Stanach Zjednoczonych (drugich na liście importerów) import zmniejszył się o 17,5%, a w Hongkongu (trzecim na liście) aż o 36,9%. Kryzys był najbardziej widoczny na rynkach europejskich, ponieważ ogólnie wartość eksportu spadła tu o 25,2%, przy czym różnice między poszczególnymi krajami były bardzo duże: Francja (-37,9%), Hiszpania (-34,8%), Włochy (-33,3%), Wielka Brytania (- 24,6%), Niemcy ( -21,4%), Austria (- 27%), Holandia (-9,5%), Rosja (-3,9%). Patrząc na listę największych importerów, zaskoczeniem może być wynik osiągnięty przez Irlandię, która jako jedyny kraj w Europie zaimportowała więcej zegarków niż w 2019 r., a ich wartość wzrosła o rekordowe 611,6% (a w porównaniu z 2018 r. aż o ponad 1000%). Ten spektakularny wynik nie miał jednak nic wspólnego z lokalnym popytem, lecz udało się go osiągnąć dzięki księgowym sztuczkom (ze względu na niższe podatki, firmy importujące zegarki są zarejestrowane w Irlandii, ale sprowadzane przez nie zegarki nie trafiają na irlandzki rynek). Tak czy siak, oficjalnie Irlandia znalazła się na 24 miejscu listy największych importerów szwajcarskich zegarków. Zaraz za Omanem, który też mógł pochwalić się bardzo dobrym wynikiem (+73.4%).
A jak wyglądała sytuacja w poszczególnych segmentach cenowych? Największe spadki zanotowali producenci zegarków z przedziału poniżej 50 i 100 CHF (wartościowo odpowiednio 41,7% i 46,%), oraz z segmentu 200-500 CHF (-33,4% ). Trochę lepiej sytuacja wyglądała w średnim segmencie: 2000-3000 CHF (-16,4%) oraz 3000-5000 (-19,5%). Natomiast w dwóch najdroższych grupach: 20 000-50 000 i ponad 50 000 CHF wartość eksportu spadła odpowiednio o 16,6% i 21,4%.
Statystyki pokazują też, że Szwajcarzy eksportują coraz mniej zegarków: w 2000 r. było ich ok. 30 mln., a w ubiegłym roku już tylko 13,7 mln sztuk.
Od kilku lat bardzo spada eksport zegarków z najniższych segmentów cenowych, ponieważ zbyt mocna konkurencja ze strony smartwatchy wypiera je z rynku. A większość smartwatchy jest wytwarzana poza Szwajcarią (największy, bo aż 55-procentowy udział w rynku smartzegarków ma Apple).
Akcje, udziały na sprzedaż
W niektórych szwajcarskich mediach obecna sytuacja jest komentowana jako najgorsza od czasu wielkiego kryzysu w latach 30. XX w., gdy wartość eksportu zegarków spadła aż o 40%. Lecz do tej pory kryzysy były wykorzystywane przez najsilniejszych. Dlatego w tym i może następnym roku, komentatorzy spodziewają się przetasowań, inaczej mówiąc przejęć i wykupu udziałów. Najgłośniejszym przejęciem w ostatnich kilku miesiącach był zakup marki Tiffany przez francuski koncern LVMH. O tej transakcji mówiło się już od ponad roku i przez cały 2020 r. media informowały na zmianę o kupnie i rezygnacji z kupna. Przepychanka, w której obie strony groziły sobie procesami sądowymi zakończyła się w grudniu. Ostatecznie ustalono kwotę 15,8 miliarda dolarów i trzeba przyznać, że Bernard Arnault znowu wykazał się wyjątkową biznesową intuicją, ponieważ Tiffany zanotował rekordową sprzedaż świąteczną (o 2 procent wyższą niż w 2019 r.; w tym o 80% wzrosła ilość zakupów online).

Jak donosi FHH Journal, na zakupy ruszyli też inni: na przykład koncern Richemont, chiński holding Alibaba oraz grupa Kering postanowili zainwestować ponad 1 mld USD w chiński serwis internetowego sklepu Farfetch, by mieć większą kontrolę nad zakupami w Chinach.
Przejęcia lub wykup udziałów słabszych marek to tylko część „krajobrazu” w czasie walki z wirusem. Równie ważną sprawą jest minimalizowanie strat, które ponieśli nawet najwięksi. I tak, sprzedaż netto całego koncernu Swatch Group wyniosła 5,6 mld. CHF, tj. spadła o 28,7%. Po 748-milionowym zysku w 2019 r., ubiegły rok zamknął się dla Grupy stratą w wysokości 53 mln. CHF. Wprawdzie handel internetowy wzrósł o 70%, lecz i tak nie udało się zrekompensować strat związanych z zamknięciem sklepów detalicznych na całym świecie.

Jak podano w oficjalnym komunikacie, na 2021 r. Grupa prognozuje sprzedaż zbliżoną do tej z 2019 r., co mają zagwarantować znacznie wyższe marże i produkty napędzające popyt, na przykład: „Moonwatch“ marki Omega, kolekcja Spirit firmy Longines czy T-Touch Connect Solar marki Tissot.
Niższe obroty miał też drugi branżowy gigant, tj. Richemont. W pierwszych dziewięciu miesiącach roku finansowego 2020/21, tj. na koniec grudnia 2020 r. koncern odnotował spadek obrotów o 16% (wyniosły 9,66 mld. euro), lecz obroty marek zegarkowych spadły jeszcze bardziej, bo aż o 28%. Najgorszy dla grupy był okres kwiecień-czerwiec 2020 r., gdy w wyniku zamknięcia sklepów i wstrzymania ruchu turystycznego sprzedaż spadła prawie o połowę.
Z kolei w LVMH, dział zegarków i biżuterii zanotował spadek sprzedaży o 24 %, a zysk zmniejszył się o 59 % osiągając poziom 302 mln. euro (w 2019 r. wyniósł 736 mln. euro). Na osłodę, udziałowcom pozostało więc sfinalizowanie transakcji przejęcia marki Tiffany.
Duży, większy, największy
Podczas gdy w ubiegłym roku większość firm ponosiła duże straty i dla wszystkich producentów zegarków pandemia oznaczała wiele ograniczeń, na przykład spowolnienie produkcji, w niektóre marki kryzys nie uderzył aż tak mocno. Na brak zainteresowania klientów nie mogły narzekać na przykład: Rolex, Omega, Patek Philippe, Audemars Piguet czy niszowy Richard Mille.
Przy tej okazji warto coś wyjaśnić. Wydawałoby się, że szwajcarska branża zegarkowa to wiele marek skoncentrowanych w kilku miejscach. Teoretycznie tak to wygląda, ponieważ w Szwajcarii jest ich ok. 350. Gdy jednak dokładniej przyjrzymy się zegarkowemu biznesowi, to okaże się, że rynek zdominowało kilku gigantów, których obroty przekraczają 1 mld. CHF. W marcu ub. roku pisał o tym Christophe Roulet z FHH Journal, który powołując się na raport firmy doradczej Morgan Stanley podał, że 57,5% obrotów branży zegarkowej generują firmy: Rolex (23,4%), Omega (8,5%), Longines (6,6 %), Patek Philippe (6,1%), Cartier (5,5%) i Tissot (4%). Z każdym rokiem ich marże są coraz wyższe, a dochody rosną szybciej niż sprzedaż.
Patrząc na zyski, sytuacja wygląda jeszcze ciekawiej. Cztery marki: Rolex, Patek Philippe, Audemars Piguet (udział w obrotach: 3,4%) i Richard Mille (udział w obrotach: 1,8%), generujące 34,7% obrotów szwajcarskiej branży zegarkowej, zgarniają aż 59% ogólnych zysków.
To tylko suche dane. Dlatego, by zobrazować, jak radzą sobie najlepsi, posłużę się konkretnym przykładem. Na krótko przed pandemią, Submariner marki Rolex cieszył się takim wzięciem, że aby go kupić, trzeba się było zapisać na listę, a później cierpliwie czekać na telefon z salonu. Gdy na początku września ub.r. Rolex pokazał odświeżone wersje tego modelu, dystrybutorzy na całym świecie nie mogli opędzić się od klientów, którzy mimo kryzysu chcieli zapisać się na listę oczekujących licząc na to, że dostaną tzw. Kermita w cenie detalicznej (9250 euro), bo pod koniec ub. roku ten zegarek u spekulantów kosztował już ponad 23 000 EUR.

Jak teraz wygląda sytuacja? Popyt na Submarinera cały czas rośnie, a Kermita nadal nie można kupić w żadnym, autoryzowanym salonie (cały czas obowiązują na niego zapisy, w dodatku kolejka oczekujących wciąż się wydłuża). A zatem kryzys jeszcze bardziej podkręcił popyt i w najbliższym czasie ten zegarek będzie nieosiągalny. Można go kupić jedynie na rynku wtórnym, na którym Submariner (i GMT-Master II, który nadal jest numerem jeden wśród modeli z drugiej ręki) też cieszy się dużym wzięciem. I tu dochodzimy do jeszcze jednego zjawiska, które w ostatnich kilku latach staje się coraz popularniejsze: sprzedaż zegarków z drugiej ręki. W ubiegłym roku, sklepy internetowe oferujące zegarki z drugiej ręki przeżywały prawdziwy boom. Niedawno na stronie watchpro.com przeczytałam wywiad z Timem Stracke, CEO chrono24.com, znanej wśród miłośników zegarków platformy handlowej sprzedającej luksusowe zegarki. Stracke powiedział, że w 2020 r. ilość sprzedanych zegarków na chrono24.com wzrosła o 25 procent, a ich wartość wyniosła aż 2 mld. EUR. Jego zdaniem, pandemia przyspieszyła rozwój e-sprzedaży o około trzy lata. Stracke przytoczył też kilka przykładów wzrostu zainteresowania niektórymi zegarkami, jak choćby modelami wypuszczonymi przez firmę Omega z okazji igrzysk olimpijskich w Tokio. Dzięki odwołaniu imprezy, seria olimpijska stała się białym krukiem i liczba wyszukiwań tych specjalnych modeli wzrosła aż o 200%. Podobnie było z zegarkami noszonymi przez aktorów odgrywających rolę Jamesa Bonda: kiedy w marcu 2020 r. premiera nowego filmu o agencie 007 została przełożona na późniejszy termin, zainteresowanie modelami kojarzonymi z tą serią (nie tylko marki Omega) wzrosła prawie o 40 procent.

Od kilku lat, dużym zainteresowaniem cieszy się też Nautilus marki Patek Philippe. W ciągu trzech ostatnich lat jego cena na rynku wtórnym zwiększyła się dwukrotnie i teraz trzeba za niego zapłacić nawet ponad 60 000 EUR. A kiedy w styczniu tego roku w sieci pojawiła się plotka, później potwierdzona przez firmę, że Patek Philippe kończy produkcję wersji o nr ref. 5711, jego cena na rynku wtórnym wzrosła o kolejne kilkadziesiąt procent.
Na liście bestsellerów znalazł się też Royal Oak w wersji zwanej Jumbo: przez trzy lata jego cena skoczyła o 120 procent i na chrono24.com ten zegarek kosztuje teraz ok. 40 000 EUR.
Jak przewiduje Stracke, boom na zegarki z drugiej ręki szybko się nie skończy, ponieważ sprzedaż internetowa stała się częścią naszego codziennego życia. Niektórzy producenci już się „zbroją” inwestując w internetowe „second handy”.
Przemysł zegarkowy zawsze był jak soczewka, przez którą widać wszelkie zmiany: okresy dobrobytu oraz nadchodzące po nich różne kryzysy. Obecny kryzys na pewno nie będzie tym ostatnim, a przed branżą dużo wyzwań. Oby więc producenci włożyli tyle samo wysiłku w zrozumienie nowej rzeczywistości co w tworzenie wyszukanych tourbillonów.