Zegarki czytelników Glycine Airman SST 12 (Jędrzej Wegner)
Przez ostatnich kilkanaście lat przez mój nadgarstek przewinęło się wiele modeli różnych firm. Były wśród nich takie, z którymi – powodowany „zegarkowym ADHD” – rozstawałem się bez żalu, ale i takie, do których chciałbym powrócić i w gruncie rzeczy żałuję, że podjąłem decyzję o pozbyciu się ich. Postanowiłem napisać właśnie o jednym z takich czasomierzy.
Zegarkami rozumianymi jako hobby interesuję się już bez mała 15 lat. Wcześniej nie przywiązywałem do nich zbyt dużej wagi. Marka, czy też kraj producenta z początku nie miało dla mnie znaczenia, czy był to zegarek japoński, niemiecki, rosyjski, czy szwajcarski. Podobnie nieistotne było dla mnie czy pracuje w nim mechanizm kwarcowy, czy automatyczny.
Kiedy zaraziłem się już na dobre pasją zegarkową, skierowałem zainteresowanie przede wszystkim ku firmom i modelom, które mają ciekawą historię i stały się rozpoznawalne dzięki szczególnym wydarzeniom, lub osobom z którymi były lub są nadal kojarzone. To dlatego do ulubionych marek zaliczam Officine Panerai, Omega, TAG Heuer, jak też nieco mniej znane i uznawane za bardziej niszowe np. Fortis, czy Glycine. Tym co łączy wszystkie wymienione firmy, jest właśnie to, że każda może pochwalić się dłuższą lub krótszą, jednak unikalną historią i mniej lub bardziej znaczącymi osiągnięciami zarówno na polu zegarmistrzostwa, jak i w innych dziedzinach, takich jak podbój kosmosu, eksploracja głębin, czy też silne związki z motoryzacją lub lotnictwem. Inaczej mówiąc nie przepadam za markami, które swoją popularność zawdzięczają tylko agresywnemu marketingowi lub wtórnemu designowi zapożyczonemu od bardziej znanych producentów.
Jedną z marek, które darzę szczególną sympatią jest szwajcarska Glycine. Firma, która powstała w 1914 roku i ma swoją siedzibę w Bienne, w Polsce nie cieszy się raczej dużą popularnością i pozostaje rozpoznawalna przede wszystkim w gronie pasjonatów zegarmistrzostwa. Szkoda, bo to marka z długoletnią historią oraz modelami, które śmiało można uznać za kultowe. Mam tu na myśli sztandarową kolekcję Airman, stworzoną z myślą o pilotach i produkowaną od 1953 roku. Dość powiedzieć, że modele z tej linii były używane przez wielu pilotów US Army w czasie wojny w Wietnamie, czy też, że jeden z nich wziął nawet udział w locie kosmicznym misji Gemini 5 w 1965 roku.
W kolekcji Airman dostępnych jest aktualnie kilkanaście modeli. Mają dość charakterystyczny design, przede wszystkim za sprawą tarczy, która pozwala na odczyt czasu w kilku strefach czasowych (nie bez przyczyny – ta funkcjonalność powstała właśnie z myślą o pilotach!). Z tego względu na pierwszy rzut oka wydawać się może mało przejrzysta, ale w praktyce odczyt godziny nie sprawia żadnych trudności, zaś oryginalny wygląd sprawia, że Airmana naprawdę trudno pomylić z jakimkolwiek zegarkiem innego producenta.
Długo zastanawiałem się, który z modeli wybrać. Ostatecznie mój wybór padł na Airmana SST 12 w wersji z niebieską tarczą. Co ciekawe, nazwa Airman SST pochodzi od nazwy koncepcyjnego projektu odrzutowca Boeing Supersonic Transport z początku lat 70. (ze względu na koszty został przez Boeinga zarzucony).
Airman SST 12 ma kopertę o średnicy 43mm i grubości 11mm. Pomimo sporych na pierwszy rzut oka rozmiarów zegarek zaskakująco dobrze układał się na moim raczej szczupłym, bo tylko 17,5cm nadgarstku. Na komfort noszenia miała wpływ przede wszystkim niezbyt gruba i bardzo dobrze wyprofilowana koperta z lekko opadającymi uszami, dzięki czemu dobrze przylegała do ręki i nie przesuwała się po nim. Co istotne zegarek nie tracił tej właściwości bez względu na to, czy nosiłem go na skórzanym pasku, czy też na firmowej bransolecie typu mesh. Mimo, że lubię i jestem przyzwyczajony do dużych i ciężkich czasomierzy, to SST 12 stanowił w tym względzie przyjemną odmianę. Bez trudu chował się pod mankietem koszuli, czego nie mogę powiedzieć o wielu innych zegarkach, które ze względu na rozmiary nie tylko nie nadawały się do każdego ubioru, ale również w irytujący sposób przesuwały się na nadgarstku uderzając np. o blat stołu (zwłaszcza modele na bransolecie). W Airmanie nie miałem tego problemu za sprawą płynnej regulacji zapięcia bransolety, które można było dowolnie przesuwać i dzięki temu dopasować ją idealnie do ręki. W bransoletach z ogniwami – nawet jeśli posiadają mikroregulację zapięcia – nie zawsze się to udaje.
Ważną w codziennym użytkowaniu cechą była też spora wodoodporność SST 12 wynosząca aż 200M, co pozwalało mi bez przeszkód pływać z nim w basenie, czy nosić go w trakcie wakacji spędzanych nad wodą bez obawy o uszkodzenie zegarka.
Jeżeli ktoś zwraca uwagę mechanizm napędzający zegarek i o wyborze decyduje to, czy werk jest manufakturowy, czy też nie, to Glycine ma w tym względzie akurat niewiele do zaoferowania. SST 12 napędza popularna ETA 2893-2 spotykana w bardzo wielu zegarkach oferowanych przez różnych producentów. Dla mnie w tym wypadku mechanizm nie miał decydującego znaczenia. Zdecydowanie bardziej liczyły się kwestie estetyczne i użytkowe oraz w szczególności historyczna otoczka związana z linią Airman.
Wrażenia estetyczne pozostają kwestią indywidualnego odbioru, więc nie będę rozpisywał się zbytnio o szczegółach designu zegarka. Napiszę tylko, że dla mnie SST 12 to przede wszystkim charakterystyczny klimat vintage, który zawdzięcza oryginalnemu beczkowatemu kształtowi koperty, typowemu dla zegarków z lat 70.. To także piękna tarcza w dwóch odcieniach niebieskiego (jej dolna połowa jest jaśniejsza i przechodzi płynnie w ciemniejszy odcień w górnej części) z bardzo dobrze zestawioną kolorystyką cyfr i indeksów oraz idealnie komponująca się z zegarkiem bransoleta typu mesh. Spośród kilku dostępnych wersji kolorystycznych Airmana SST 12, mnie akurat ta najbardziej przypadła do gustu.
To czym chciałbym natomiast podzielić się z czytelnikami, to opinia odnośnie jakości opisywanego zegarka. Muszę przyznać, że kiedy otworzyłem pudełko i po raz pierwszy wziąłem Airmana do ręki, byłem bardzo pozytywnie zaskoczony poziomem wykonania. Był to mój pierwszy kontakt z produktem Glycine, kupiłem go „w ciemno”, bez testów nadgarstkowych i wcześniejszych oględzin na żywo. Porównując jednak rzeczonego Airmana z wieloma zegarkami innych marek, także tych dużo droższych i uznawanych w zegarkowym światku za bardziej prestiżowe, mogę otwarcie powiedzieć, że producent z Bienne absolutnie nie ma się czego wstydzić. Jestem w tej kwestii dość wyczulony i pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, były dokładne oględziny przy użyciu szkła powiększającego. Wszystkie elementy w SST 12 były wykonane naprawdę bardzo precyzyjnie. Zarówno wykończenie koperty, szczotkowanie jej górnej płaszczyzny i polerowane boki, wykończenie koronek, jak również wskazówki i detale tarczy. Naprawdę nie miałem się do czego przyczepić! Miłym zaskoczeniem była także jakość firmowej bransolety i skórzanego paska wykonanego z dobrej jakości mięsistej skóry.
Jedynym minusem, jaki zwrócił moją uwagę podczas użytkowania była nienajlepsza jakość masy luminescencyjnej, która niezbyt mocno świeciła w ciemności. Na tym tle Glycine wypadł raczej przeciętnie w porównaniu z konkurencją.
Podsumowując ten krótki opis i wrażenia z prawie rocznego użytkowania SST 12 mogę śmiało stwierdzić, że jeżeli ktoś poszukuje uniwersalnego i niebanalnego zegarka z lotniczymi konotacjami, to powinien bliżej przyjrzeć się właśnie firmie Glycine. Na mojej liście zegarków, które miałem, a do których chciałbym jeszcze powrócić Airman SST 12 jest zdecydowanie na pierwszym miejscu. Zegarkowe ADHD, jak widać, nie zawsze wychodzi na dobre.
Chcesz aby opis Twojego ulubionego zegarka trafił na naszą stronę?
Napisz na adres redakcja (małpa) ch24.pl lub skorzystaj z formularza kontaktu