
Z wizytą w „Maison” i manufakturze Vacheron Constantin
Zakończenie SIHH i powrót do domu zawsze są trochę przygnębiające. Głównie przez rozstanie z niejednokrotnie wymarzonymi zegarkami z najwyższej półki cenowej oraz jakościowej, wydającymi się czekać tylko na wyciągnięcie „nadgarstka”. Finał tegorocznej wizyty w Genewie okazał się jednak stanowczo lepszy niż wszystkie poprzednie. A to za sprawą uprzejmości manufaktury Vacheron Constantin, którą przed powrotem do Polski odwiedziłem.
Już sama podróż do historycznej dzielnicy l’Ile, gdzie zlokalizowany jest Maison Vacheron Constantin była nader sympatycznym przeżyciem. Uśmiechnięty szofer, który czekał na mnie pod hotelem, szybko i sprawnie mijał kolejne zatłoczone punkty szwajcarskiego miasta, a ja miałem okazję naprawdę się zrelaksować i poczuć – przynajmniej trochę – jak hollywoodzka gwiazda filmowa.


Kiedy dotarłem do celu – „Maison” – przywitał mnie Jerome Meier, zegarmistrz i ekspert zajmujący się modelami historycznymi, a tego dnia również mój przewodnik. W tym miejscu warto również dodać, że nazwa „La Maison” nie jest przypadkowa i ma swoje uzasadnienie. W początkowej fazie działalności firma wynajmowała warsztaty w licznych miejscach, by ostatecznie w 1875 roku osiąść właśnie w tym wyjątkowym – „w domu”.

Samo wnętrze to elegancko i bardzo surowo urządzony butik, w którym prócz modeli z aktualnej kolekcji zlokalizowano również charakterystyczne biurka – miejsca pracy zegarmistrzów odnawiających modele często sprzed wielu, wielu lat. Każdy gość może się tej pracy przyjrzeć i zadać zegarmistrzowi pytania. Ja nie miałem tyle szczęścia – biurka były puste. Być może dlatego, że przybyłem z samego rana (specjalnie na tę wizytę otwarto butik). Dodatkowo każdy z nas (z odpowiednio grubym portfelem) może nabyć w „Maison” historyczny model marki, który zegarmistrzowie VC odnowili, a firma wzbogaciła o certyfikat autentyczności. To co prawda rozwiązanie droższe niż udział w aukcji, ale osoby nie mające pojęcia o licytowaniu, a chcące stać się właścicielem mikro-mechanicznego cuda sprzed lat mogą tu zrealizować swoje fantazje, nie musząc przy tym obawiać się o weryfikację autentyczności czy renowację.
Fanów marki z pewnością zainteresowałaby także wystawa zlokalizowana na pierwszym piętrze. Zgromadzona przez Vacheron Constantin kolekcja Heritage składa się z ponad 1000 egzemplarzy, ale w danym czasie na wystawie możemy zapoznać się z kilkudziesięcioma z nich. Eksponowane czasomierze są zmieniane mniej więcej co sześć miesięcy, dzięki czemu wizyty w tym miejscu nie są nudne i za każdym razem dają szansę na zobaczenie czegoś nowego. Ja trafiłem na wystawę „Floral Art”, na którą złożyło się około 40 zegarków ozdobionych grawerowaniem, emaliowaniem lub wysadzanych kamieniami.
Wśród eksponatów nie brakowało urządzeń wykorzystywanych dawniej do produkcji zegarków. Moją uwagę zwrócił pantograf – przyrząd, który za pomocą linek, kół i specjalnych form pozwalał „przetransformować” poruszanie się bolca po dużej, wzorcowej powierzchni na powierzchnię np. płyty bazowej zegarka. Dzięki temu nie trzeba było przy każdym egzemplarzu tracić czasu na odmierzanie odległości w jakiej ma zostać np. nawiercony otwór. Wystarczyło przygotować dużą „makietę”, małą płytę bazową, a następnie umieścić je w pantografie. Urządzenie samo skalowało naniesione we wzorcu otwory na małą płytę zegarka.

Wizyta w manufakturze…

Po wizycie w „La Maison” przyszedł czas na odwiedziny w manufakturze. Znajduje się ona ok. 15 minut drogi od Genewy, w Plan-les-Ouates, w doborowym towarzystwie firm takich jak Harry Winston, Frederique Constant czy Piaget. Budynek, w którym się mieści jest nowoczesny i na pierwszy rzut oka w ogóle nie pasuje do mocno konserwatywnego wizerunku Vacheron Constantin.

W lobby przywitał mnie Hubert Hirner (Technical Trainer) – najjaśniejszy punkt całej wizyty. Hubert jest zegarmistrzem, który dzięki latom pracy spędzonym w Vacheron Constantin awansował i teraz on uczy oraz kontroluje pracę innych. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego przewodnika. Po pierwsze to osoba wyjątkowo pogodna, radosna i pełna entuzjazmu, a po drugie – zna się na rzeczy i wie o czym mówi.

Niestety w związku z prowadzonymi na terenie manufaktury pracami, podczas zwiedzania nie mogłem wykonywać zdjęć. Fotografie, które oglądacie w tej części otrzymałem od działu marketingu marki i z przykrością muszę stwierdzić, że różnią się od stanu faktycznego, na niekorzyść. Przede wszystkim w warsztatach VC pracuje mnóstwo młodych osób. W uszach większości z nich zauważyć można słuchawki, a w oczach – maksymalne skupienie. Pomimo, że w poszczególnych pomieszczeniach pracuje po klika(naście) osób, każda wygląda jakby żyła w swoim własnym świecie… coś niesamowitego! Nazwa „manufaktura” nabiera prawdziwego znaczenia i udowadnia, że nie jest przypadkowa.
Naszą podróż po labiryncie pracowni rozpoczęliśmy od zmyślnej maszyny nakładającej na buty szczelne worki. Jak się później przekonałem – powietrze w części produkcyjnej jest filtrowane i na bieżąco oczyszczane przez nowoczesne urządzenia. Firma stara się w ten sposób zminimalizować ryzyko pojawienia się włosa lub kurzu.
Jako pierwszy odwiedziliśmy warsztat wielkich komplikacji. Przebywało tu 6 osób, w tym dwóch praktykantów. Praca zorganizowana jest w ten sposób, że każdy uczeń ma przydzielonego „mentora” i mistrza, który go kontroluje, jednocześnie pozostając do dyspozycji w razie pytań. Nauka nauką, ale uwierzcie mi, że mechanizmy leżące na stołach – z repetycją minutową lub wiecznym kalendarzem – wyglądają wspaniale i osobiście z chęcią kilka z nich widziałbym w swojej kolekcji (nawet bez kopert :)).
Kolejnymi pracowniami były te, gdzie odbywa się składanie wychwytów, kontrola jakości czy regulowanie sprężyny. Wszędzie panowała jedna i ta sama zasada: żeby nie popadać w rutynę (praca w tym zawodzie jak wiadomo potrafi być monotonna), zegarmistrzowie wykonują na krótkich partiach różne czynności np. na 10 sztukach danego mechanizmu instalują bęben sprężyny, po czym na kolejnych 10 mechanizmach z innego modelu, umieszczają mostki. Nad wszystkim czuwają kierownicy poszczególnych pomieszczeń. Hubert zapytany czy Vacheron Constantin jest firmą tolerancyjną jeśli chodzi o pomyłki zegarmistrzów, odpowiedział, że każdy może mieć gorszy dzień i dlatego opracowano rozbudowany system kontroli. W całej historii jego pracy zwolnionych za ewidentne przewinienia (niedokładną pracę i brak postępów) zostało tylko kilka osób.

Przed wizytą marka Vacheron Constantin jawiła mi się jako jedna z tych bardzo konserwatywnych manufaktur, która zawsze przerażała zbytnią powagą i zadęciem. I o tyle o ile atmosfera w „La Maison” była nieco zbyt sztywna, w warsztatach – dzięki Hubertowi Hirnerowi i pracującej tam ekipie – poczułem się naprawdę jak w domu. W takich chwilach doskonale rozumiem, dlaczego manufaktury zapraszają swoich najlepszych oraz potencjalnych klientów, aby zwiedzali ich siedziby. Patrząc na rodzące się działa i panującą atmosferę, można je w jednej chwili i na całe wieki pokochać… Prawie pokochałem również swojego szofera, który sprawnie i bezpiecznie dostarczył mnie na lotnisko. Kiedy wysiadałem z limuzyny wzbudziłem małe zainteresowanie płci pięknej, liczącej na to, że naprawdę jestem kimś ważnym. Niestety trwało to tylko chwilę…