Felieton Magia zegarków Rolex, czyli jak pokochałem markę, do której wcześniej podchodziłem z rezerwą
Tak, jestem roleksowym neofitą. Kimś, kto przez całe życie omijał zegarki spod znaku pięcioramiennej korony szerokim łukiem, aby dziś nosić je z szerokim uśmiechem na twarzy. Dlaczego zmieniłem swój punkt widzenia? Jak istotne były w tym przypadku mój PESEL oraz kwestie finansowe? Oto zaledwie część pytań, na które postaram się odpowiedzieć. Uczciwie. Szczerze. Bez owijania w bawełnę.
Niniejszy tekst jest pierwszym na łamach CH24 autorstwa Michała Jośki, naszego nowego felietonisty, doświadczonego dziennikarza i zapalonego miłośnika zegarków. Michał na początku spełniał się w radiu, a następnie ponad szesnaście lat spędził w świecie miesięczników wydawnictwa Marquard Media, gdzie pracował jako redaktor magazynów „CKM”, „Esquire” oraz „Playboy”. W ostatnim z wymienionych tytułów pełnił też funkcję redaktora prowadzącego „Czasu luksusu” oraz „Czwartego wymiaru” – dodatków poświęconych tematyce zegarkowej. Przez kolejne lata był redaktorem prowadzącym (dział: styl życia), a także redaktorem centrum produkcyjnego w Grupie naTemat.
Z jednej strony: niepodważalny wkład w historię zegarmistrzostwa, ponadczasowy design, a także legendarna niezawodność i ponadprzeciętna jakość wykonania. No i last but not least (użyjmy języka Szekspira, składając w ten sposób hołd ziemi, na której rozpoczęła się kooperacja Hansa Wilsdorfa i Alfreda Davisa) niezachwiany od wielu, wielu dekad status jednej z największych ikon popkultury; unieśmiertelnionej w niezliczonej ilości książek, filmów i seriali tudzież teledysków muzycznych.
Z drugiej: wołająca o pomstę do nieba ilość podróbek na rynku, a także skojarzenia ze „statystycznym nosicielem Roleksa”. Tak, chodzi mi o tego nowobogackiego (bądź też do grona nowobogackich aspirującego) bywalca najmodniejszych klubów w mieście. Nie ukrywam, że ogromna popularność zegarków Rolex wśród takich właśnie osób przez długi czas była jednym z głównych powodów obchodzenia owej marki szerokim łukiem.
Sprawy nie ułatwiało także wyrachowane opanowane do perfekcji sterowanie popytem i podażą przez firmę z Genewy, czego efektami stały się zarówno (nie)sławne komitety kolejkowe pod salonami oficjalnych dystrybutorów, jak i prężny rozwój społeczności fliperów.
Efekt? Choć legendarna korona kusiła mnie “od zawsze” (czyli od niemal trzech dziesięcioleci, gdyż tak głęboko sięga moja pasja zegarkowa), to nigdy nie zdobyłem się na zakup czasomierza nią ozdobionego…
…nawet w zamierzchłych czasach, gdy nikt nie śnił jeszcze o wspomnianych przed chwilą kolejkach, a niemal wszystkie zegarki, włączając w to stalowe modele profesjonalne, można było nabyć praktycznie od ręki. I to w cenach detalicznych, które z dzisiejszej perspektywy wydają się bardzo, ale to bardzo okazyjne.
Rolex był dla mnie tą dziewczyną, w której podkochujesz się skrycie i o której fantazjujesz po nocach, jednak nie decydujesz się do niej podejść. No bo przecież ma wątpliwą reputację na mieście, no bo jest taka niedostępna i zadufana w sobie.
Zdobycie Trzech Koron
Opowiedzieć ci o momencie przełomowym, w którym wszystko zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni? Ta historia zaczyna się w kwietniu roku 2022, gdy odpalam przeglądarkę internetową i poznaję nowości prezentowane przez markę Rolex. Jedną z owych świeżynek jest Datejust, debiutujący właśnie z tarczą w kolorze określanym przez producenta jako miętowa zieleń.
Całość prezentuje się tak fenomenalnie (“kurczę, przecież to mój ulubiony odcień zieleni”!), że w mgnieniu oka zapominam o fakcie, iż estetyka Datejusta nigdy nie była przecież moją ulubioną (#NajbardziejLubięZegarkiNurkowe).
Ba, długimi laty wręcz ironizowałem (kto nie wierzy, może o to zapytać Łukasza Doskocza) na temat “Didżeja”, który wydawał mi się zbyt lśniący i szpanerski, w sposób niebezpieczny zahaczający o kiczowatość.
Jednak owego kwietniowego dnia rodzi się fascynacja na tyle gorąca, że choć zegarka nie widziałem na żywo i mogę bazować jedynie na zdjęciach, bądź też renderach zamieszczonych internecie, podejmuję decyzję udaniu się w stronę salonu firmy dystrybuującej ową markę w naszym kraju.
Na miejscu ustawiam się w “kolejce hańby”, a następnie proszę o wpisanie mnie na listę oczekujących. Lecz nic to! Liczy się efekt, czyli fakt, iż po niecałych sześciu miesiącach zakładam na nadgarstek mojego pierwszego Roleksa. Oto i on, Datejust 126334 skonfigurowany w jedyny słuszny sposób, czyli: ząbkowany pierścień z białego złota plus bransoleta Jubilee.
Fenomenalne wrażenie robi nie tylko zielona, ozdobiona szlifem słonecznym tarcza, lecz i „odbiór ogólny”; począwszy od wzorowej jakości dopracowania każdego elementu (zaznaczam: nie zamierzam wdawać się w dysputy z głosicielami teorii „Grand Seiko lepsze”), a skończywszy na komforcie noszenia. Dość powiedzieć, że 41-milimetrowego Datejusta uważam za jeden z dwóch najwygodniejszych zegarków, jakie posiadam. Plasuje się zaraz za… Casio CA-53W.
Owszem, to właśnie miętowozielony “Didżej” stał się kamykiem, który poruszył małą lawinę (kolejne wizyty w salonie zakończyły się zakupami GMT-Mastera II 126720VTNR “Sprite’a” oraz Submarinera 12661LV “Starbucksa”/ “Cermita”), lecz z perspektywy czasu zrozumiałem, że do jej zejścia po prostu musiało dojść.
Rolex kusił. Przyciągał. Nawoływał. Ta fascynacja macerowała we mnie dekadami, musiałem po prostu niej dorosnąć. Potrzebowałem czasu, odpowiedniej dozy dojrzałości i dystansu do świata.
Skojarzenia z miłośnikami tureckich podróbek bądź też nowobogackimi dorobkiewiczami? A może niebezpieczeństwo tego, że ktoś potraktuje mnie jako jednego z tych panów po czterdziestce, którzy przeżywając drugą młodość, kupują czerwone kabriolety i Roleksy właśnie?
Nie przejmuję się tym, co pomyślą ludzie widzący na moim nadgarstku błyszczącą koronę – sycę się wyłącznie zaletami swoich zegarków, a tych jest naprawdę dużo.
Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, ale…
Jeżeli, drogi czytelniku, po przeczytaniu moich powyższych wynurzeń pomyślałeś ”cóż za dziwny zbieg okoliczności: zaczął kupować Roleksy wiosną 2022, gdy ich ceny na szarym rynku osiągały historyczne maksima”, śpieszę z wyjaśnieniami.
Owszem, chodzi o czas, w którym przez rynek dóbr luksusowych przetaczało się jeszcze istne tornado, wywołane głównie przez pandemię koronawirusa. Dość powiedzieć, że ceny debiutującego wówczas na rynku GMT-Mastera II „Sprite” sięgnęły (trzymając się danych z portalu Chrono24) okolic 230 tysięcy złotych, co w zaokrągleniu stanowiło 4,5-krotność kwoty podanej na metce. Nic więc dziwnego, że dla wielu osób nabycie Roleksa w cenie detalicznej mogło wydawać się inwestycją na miarę, nie przymierzając, zakupu bitcoinów w roku 2009.
Czy należałem do tej grupy? Nie, ponieważ nie mam odpowiedniego zmysłu biznesowego. Zegarki w pierwszej kolejności traktuję jako hobby, a nie chłodno wykalkulowaną inwestycję – spekulację, która ma zwrócić się tuż po wyjściu z salonu.
Niemal wszystkie czasomierze, które posiadałem lub posiadam, kupowałem sercem, nie mózgiem, w efekcie tracąc już w momencie zakupu. Daleko mi jednak do fanatyków głoszących, że „prawdziwy pasjonat NIE MOŻE przywiązywać wagi kwestii finansowych, no bo przecież w miłości nie chodzi o pieniądze”.
Niestety, nie jestem milionerem, który może w sposób nonszalancki wydać dziesiątki tysięcy złotych na zegarek, bez mrugnięcia okiem zakładając, że już w momencie zakupu traci kilkadziesiąt procent z wydanej kwoty. Nie będę więc udawał, że w przypadku Roleksa pojęcie wartości rezydualnej nie ma dla mnie jakiegokolwiek znaczenia.
Tak, jeżeli mowa o zegarkach, w pierwszej kolejności powinna liczyć się przyjemność obcowania z przedmiotami wyjątkowymi (nawet jeżeli ze względu na swą wartość sporą część czasu będą spędzały w sejfie lub w skrytce bankowej).
Kolejne tak: w przypadku Roleksów można godzinami zachwycać się wspomnianą już jakością wykonania, ponadprzeciętnym komfortem noszenia, solidnością i poziomem dopracowania konstrukcji, niezawodnością, fajnymi parametrami użytkowymi (wspomnę jedynie o 70-godzinnej rezerwie chodu) tudzież magiczną otoczką wynikającą z bogatej historii marki.
Jednak – nie bądźmy zakłamani – fakt, iż niektóre z owych genewskich zegarków mogą (choć nie muszą, zaznaczmy to wyraźnie) być w miarę bezpieczną przystanią dla wolnych środków finansowych, dla wielu z nas jest swoistą wartością dodaną.
Dodajmy – wartością, która potrafi ułatwić decyzję o tym, aby człowiek wreszcie przestał się bać i pokochał pięcioramienną koronę na tyle mocno, że wreszcie zagości na jego nadgarstku.
No bo przecież wielka miłość nie zawsze musi być straceńcza, nierozsądna i szalona. Może być i rozważna, i romantyczna, prawda?